Rozdział 3. Droga do siebie

24 sierpnia 2281 r., Anthony, Goodsprings

Jego pierwsze przebudzenie zakończyło się kolejnym odpłynięciem, gdy wezwany ,,dziadek" zbadał go i po tym coś mu wstrzyknął. Mógł na powrót w spokoju delektować się tym stanem zawieszenia w próżni. Nie docierało do niego nic – również to, że był nieprzytomny. Po prostu nicość: bez myśli, wspomnień, poczucia upływania czasu, czy nawet świadomości własnego ,,ja". Tylko czasami przerywał to obraz szarego sufitu i głosy. Jeden cichy, uspokajający, a drugi... był pełen życia i przyjemnie wibrował w powietrzu, przyciągając świadomość Tony'ego ku sobie. Nie mógł należeć do człowieka, przeszło mu przez myśl. Był zbyt czysty i niewinny. Nieskazitelny. Być może Bóg nie nienawidził go aż tak bardzo, skoro wysłał mu swojego Anioła?

Nie wiedział ile było takich ,,przerw". Może trzy, a może trzydzieści, ale każda z nich była dłuższa i wyraźniejsza. Za każdym razem docierało do niego więcej bodźców. Nie ze wszystkich się cieszył. O ile umysł zaczął budzić się na dobre, z resztą ciała było trochę gorzej. Choć mógł ruszać palcami, to na początku nawet niewielkie uniesienie dłoni było wyzwaniem. Najczęściej było go stać tylko na delikatne ruchy głową, aby obejrzeć się na starca lub tego chłopca, którego zobaczył jako pierwszego. Chwilowo tylko ta dwójka i szare pomieszczenie stanowiły cały jego świat.

— Przestań. Dziadek mówił, abyś na razie się nie forsował. — Chłopak położył dłoń na jego dłoni i pchnął ją z powrotem na pościel. Z czasem anielskość chłopca zaczęła pryskać, gdy umysł Tony'ego wracał na odpowiednie tory. Pozostał zupełnie zwyczajny nastolatek z krwi i kości. Trochę głośny, musiał przyznać, ale to akurat mu się spodobało. To mogło być męczące, ale szary pokój nabierał życia, gdy pojawiała się w nim ta ruda czupryna. A on chciał żyć. Nawet jeśli na początku śmiertelna pustka była dla niego miła, tak teraz chciał się jej wyrwać. Dlatego ten głos i te rude włosy były dla niego tak ważne. Nie pozwalały mu utonąć.

Rudy... Cass? Ile minęło, odkąd widział ją po raz ostatni?

— Zi... mna — wychrypiał Frost. Już wcześniej udawało mu się coś wydukać, ale nie pamiętał dokładnie co mówił. Czy raczej co chciał powiedzieć, bo to, co wychodziło z jego ust prawdopodobnie nie miało do tej pory większego sensu. — Twoja ręka. — Odetchnął głębiej i zamknął oczy. Nie spodziewał się, że mówienie może być takie trudne. — Zimna.

Chłopak cofnął dłoń jak oparzony.

— Przepraszam.

— Nie... — Zrobił krótką przerwę. Wypowiedzenie każdego słowa kosztowało go sporo energii, ale zauważył, że idzie mu coraz lepiej. — To... dobrze. W końcu... czuję. — Własny głos brzmiał dla niego dziwnie. Niby znajomy, ale w jakiś sposób odległy. I to wrażenie, że to wszystko już było nie dawało mu spokoju.

Z krótkich rozmyślań nad swoim stanem wyrwał go dotyk zimnych palców na dłoni. Otworzył powoli oczy i zamrugał. Nad sobą zobaczył znajomą już, piegowatą twarz.

— Jak się czujesz? Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś?

— Nie za dużo pytań naraz? — Słowotok chłopca przerwał ten drugi głos, który towarzyszył Tony'emu przez ten czas. Mężczyzna powoli przekręcił głowę, aby móc spojrzeć na siadającego na krześle starca. — Trudy cię szukała, potrzebuje pomocy w saloonie — staruszek zwrócił się do chłopaka. Ten skrzyżował ręce na piersi i westchnął.

— To nie może zaczekać?

— Ciągle narzekasz, że traktują cię jak dziecko. Więc może powinieneś zająć się jakąś męską pracą od czasu do czasu?

— Dziadku, to był chwyt poniżej pasa! — Nastolatek warknął na koniec, ale więcej nie protestował. Po chwili zniknął z pola widzenia Tony'ego, choć mężczyzna słyszał go jeszcze przez moment.

— Twój wnuk? — zapytał Frost. Poczuł ulgę, gdy te dwa słowa nie zabrały mu tyle sił, co do tej pory.

— Niezupełnie, ale z pewnością jest dla mnie jak rodzony wnuk — odpowiedział staruszek. Wyglądał tak, jak po staruszku można było się spodziewać – siwe wąsy, wiele zmarszczek na twarzy i łysiejąca głowa. Spojrzenie niebieskich oczu pasowało do jego głosu – tak samo ciepłe i uspokajające. — Jesteś dziś bardziej rozmowny? To dobry znak — kontynuował. — Sprawdzimy, czy reszta twojej głowy działa w miarę sprawnie. Jestem doktor Mitchell, a ty? Jak się nazywasz?

— Tony... Anthony Frost — odpowiedział tylko z niewielkim opóźnieniem.

— W porządku, to było proste. — Staruszek skinął głową. — Który mamy rok? Jesteś w stanie mi to powiedzieć?

To już wymagało od Tony'ego dłuższej chwili zastanowienia.

— Dwa tysiące dwieście... — urwał na moment zdając sobie sprawę, że nie jest pewien. Mitchell go jednak nie poganiał. — Dwieście... osiemdziesiąty... pierwszy?

— Dobrze — odparł starzec i znów skinął głową. — Teraz może być trochę pod górkę. Pamiętasz co się stało?

Tym razem Frost nie potrafił w żaden sposób odpowiedzieć na to pytanie. Nie chodziło o to, że miał w głowie czarną pustkę. Było gorzej – gdy próbował sobie coś przypomnieć, przewijało mu się tak wiele obrazów i sytuacji, że po chwili poczuł tępy ból w skroniach. Zamknął oczy i zmarszczył brwi.

— Nie... nie wiem... Za dużo tego — wychrypiał w końcu.

— Spokojnie, powoli. To nie jest wyścig. — Głos Mitchella, tak samo jak do tej pory, niósł w sobie tak wiele kojącego spokoju, że Tony się rozluźnił. — Po kolei. Mężczyzna w garniturze w kratę, coś ci to mówi?

Frost otworzył oczy i zapatrzył się w sufit. Mężczyzna w garniturze w kratę? Tak, pamiętał kogoś takiego. Pamiętał, jak ten ktoś do niego celował. Tylko... kim on, do cholery, był?


Jeszcze tego samego dnia wieczorem Anthony z pomocą doktora stanął na nogi. Uparł się, aby spróbować przejść kilka kroków, ale to było tyle z jego sukcesów. Wszystko to razem wzięte nadszarpnęło jego wciąż wątłe siły. Zasnął bez pomocy jakichkolwiek specyfików, ale nie był to spokojny sen. Nawet rano, gdy się obudził, wyraźnie czuł zapach krwi i po głowie obijały mu się te nieludzkie wrzaski.

Kolejny dzień napawał go większym optymizmem. Doktor powiedział mu, że miał dużo szczęścia i kula nie uszkodziła ważniejszych części mózgu – jak choćby pnia. Ruchowo nie było z Tonym tak źle, w tym względzie bardzo szybko zaczął dochodzić do siebie. Wieczorem bez większych problemów udało mu się przejść po domu doktora, chociaż Frost miał wrażenie, jakby uczył się chodzić na nowo.

— Cóż, muszę być z tobą szczery — zaczął Mitchell. Anthony usiadł przy stole w kuchni, aby odetchnąć po ,,spacerze". Zauważył, że ręce zaczęły mu drżeć, ale gdy położył je na blacie to ustało. — Miałeś naprawdę dużo szczęścia, że żyjesz i możesz poruszać się o własnych siłach. — Doktor usiadł naprzeciwko niego przy kuchennym stole. — Ale bez owijania w bawełnę, to do poprzedniej formy raczej możesz nie wrócić. Ten strzał w głowę pozostawi ci pamiątkę do końca życia. Szczególnie, że widziałem ślady wcześniejszego składania cię do kupy. Już kiedyś oberwałeś naprawdę mocno, prawda? I to pewnie nie raz.

Tony przyglądał się mu chwilę, po czym opuścił wzrok. Jego głowa nadal przypominała zmieloną papkę. Gdyby chociaż stracił pamięć raz, a dobrze – ale w jego przypadku wspomnienia zaczęły mieszać się ze sobą. Obrazy przeplatały się i nakładały, nie potrafił ich umiejscowić względem siebie. Wiele z nich się zatarło i, jak się okazało, w pamięci Frosta pojawiło się też parę rozległych, czarnych plam, które wprowadziły jeszcze większy chaos. Pokręcił głową.

— Możliwe. Nie wiem. Coś mi świta, ale nie mogę sobie nic przypomnieć — powiedział i odetchnął głęboko. Przetarł dłońmi twarz i po tym spojrzał na nie. Już nie drżały i nie wyglądały, aby w ogóle miały drżeć. Może przedtem mu się tylko wydawało?

— Powiedziałbym, że ,,wszystko będzie dobrze", ale dopiero czas pokaże, czy sobie cokolwiek przypomnisz. — Ton doktora jak zawsze był spokojny, wręcz leniwy. Może to dzięki temu Anthony nie zaczął panikować odnośnie swojej sytuacji. A może było mu już wszystko jedno. Na co mu wszystkie wspomnienia: żył, wiedział kim jest i miał się w miarę dobrze. To było już coś. A to, że nie pamiętał paru rzeczy? Mogło być gorzej.

— I tak dziękuję — powiedział krótko, oglądając się na Mitchella. — Nie mam zbyt wiele, aby się odpłacić.

— Nie pomagałem ci dla pieniędzy — odparł szczerze staruszek i uśmiechnął się. — Byłbym również spokojniejszy, gdybyś trochę został w Goodsprings. Nie wygląda na to, abym mógł coś jeszcze zdziałać, ale wolałbym mieć cię na oku jeszcze przez parę dni.

Frost przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

— Pomagasz, ot tak, nieznajomemu, tracisz na niego sporo czasu i energii, nie chcesz nic w zamian i jeszcze się o niego martwisz? — rzucił patrząc starszemu mężczyźnie w oczy. — Czy to nie jest...

— Głupie? — przerwał mu Mitchell z dobrotliwym uśmiechem. — Niektórzy tak to nazywają. Ja wolę określenie ,,bycie człowiekiem".

Tony znów zamilkł na moment, przyglądając się mu uważnie.

— W każdym razie było nierozsądne — stwierdził w końcu. — Nie wiedzieliście z kim macie do czynienia.

— To prawda, nie wiedzieliśmy kim jesteś — przytaknął doktor. — Ale co mówiłoby o nas to, gdybyśmy zostawili kogoś na pewną śmierć, bo to ,,nie nasz problem"? — zapytał, ale Frost pokręcił tylko głową.

— Na Pustkowiach takie myślenie może wpędzić w kłopoty — stwierdził.

— Ale nie jesteśmy na Pustkowiach.

Usłyszeli jak drzwi frontowe się otworzyły i po chwili zamknęły.

— Dziadku? — Po domu rozszedł się znajomy głos.

— W kuchni — odpowiedział staruszek, oglądając się na chwilę przez ramię. Znów spojrzał na Frosta. — Jednak w pierwszej kolejności powinieneś podziękować Jonny'emu. Gdyby nie było go wtedy na cmentarzu i nie powiadomiłby mnie w porę, raczej nie byłoby cię już wśród żywych.

Gdy Mitchell skończył mówić, w drzwiach kuchni stanął wspomniany nastolatek. Uśmiechnął się do Tony'ego z tak szczerą wesołością, że mężczyźnie znów na chwilę wydał się nierealny.

— Wyglądasz już lepiej — zaczął chłopak po przekroczeniu progu. — No... w każdym razie trochę lepiej — poprawił się i dopiero gdy podszedł bliżej, Frost zauważył, że Jonny ma coś w ręku. — Znalazłem go jakiś czas temu pod miasteczkiem, na drodze na cmentarz. Nie widziałem go wcześniej u nikogo, więc pomyślałem... że może jest twój? — Położył na stole znoszony, ciemnobrązowy kowbojski kapelusz. Prawdopodobnie kiedyś miał jaśniejszy kolor, ale brud i wiek zrobiły swoje.

Tony przyglądał się przez chwilę kapeluszowi, ale w końcu sięgnął po niego. Obrócił go w palcach i uśmiechnął się. Zaraz nawet zaśmiał cicho.

— Nie wierzę — rzucił. Podniósł wzrok na chłopaka. W szarych, zmęczonych oczach zabłysło więcej życia, a nawet jakaś iskierka rozbawienia. — Cuda naprawdę się ciebie trzymają, Jonny.


10 września 2281 r., Virgil, Boulder City

Czy mógł nazywać siebie poszukiwaczem? Virgil uważał, że w miarę pasuje. Choć chyba bardziej odpowiednie byłoby zwykłe ,,najemnik". Nie tylko grzebał w śmieciach w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Za kapsle był w stanie zgodzić się i na inne fuchy. Odzyskiwanie długów, ochrona – raz nawet dostał zlecenie zabójstwa, ale to skończyło się trochę inaczej niż ktokolwiek zakładał. Po prostu niedoszła ofiara zapłaciła więcej.

Nie zmieniało to faktu, że Virgil najwięcej czasu spędzał na Pustkowiach, nawet jeśli nie chodziło o plądrowanie opuszczonych wiosek i domów. Nie miał problemu z zapuszczaniem się w dzicz, z dala od głównych dróg. Czuł się tam lepiej, nawet w pewien sposób bezpieczniej. Zwierzęta były prostsze w interakcji. Są głodne? Będą próbowały zabić ciebie. Ty jesteś głodny? Sam próbuj je zabić. Oczywiście nie każde zwierzę nadawało się do jedzenia, ale zakres tego, czego Virgil mógł się po nich spodziewać nie był szeroki. A ludzie? Ci dopiero byli wymyślni w tym, jak szkodzić sobie nawzajem! To nie radskorpiony i olbrzymie mrówki były plagą – tylko człowiek.

Jednak była grupa, którą Virgil w miarę szanował – Wielcy Chanowie. Pomogli mu kiedyś, gdy najbardziej tej pomocy potrzebował, to prawda, ale lubił ich za coś jeszcze. To byli twardzi goście. Podobno zanim RNK weszła z buciorami na te tereny, to Chanowie rządzili na Pustkowiach Mojave. I jakkolwiek inni na nich patrzyli, było im trzeba przyznać jedno – naprawdę dbali o swoich. A spotkać coś takiego było coraz trudniej.

Nie liczył na to, że w Boulder City znajdzie dobrego kupca na tych kilka gratów, które znalazł po drodze. Po pierwszej bitwie o zaporę z dobrze prosperującego miasta zostały dosłownie ruiny. To tu rozegrał się ostatni pojedynek pomiędzy RNK i Legionem. Mimo wszystko było to najbliższe miejsce, w którym Virgil mógł w ogóle spieniężyć to, co znalazł, a pieniędzy i zapasów potrzebował na już. Nie wszystko mógł znaleźć.

W samym Boulder City nie stacjonował żaden oddział, ale te tereny należały do Republiki i Virgil czuł się trochę nieswojo wchodząc do miasta. Nawet, jeśli to nie był pierwszy raz, gdy tu zawitał. Co prawda minęły cztery lata od czasu, gdy chłopak został wyciągnięty z największego bagna w swoim życiu i żaden z tamtych żołnierzy nie powinien już żyć, jednak wciąż mimowolnie spinał się na widok brunatnych pancerzy z wymalowanym dwugłowym niedźwiedziem. Szczególnie że zapora Hoovera była stąd o rzut beretem, a tam znajdowały się największe, poza Camp McCarran, siły RNK na Mojave.

Jedynym miejscem, które warte było odwiedzenia, był saloon Krętoróg. Jeden z niewielu budynków, który prawie w ogóle nie ucierpiał podczas walk z Legionem. Służył również za sklep i w razie potrzeby za motel. Reszta miasta nieszczególnie nadawała się do zamieszkania. Ludzie, którzy przeżyli i nie uciekli wcześniej, wynieśli się po bitwie o zaporę i do tej pory nikt nie próbował odbudowywać Boulder City. Miasto zostałoby zupełnie zapomniane, gdyby nie znajdowało się nieopodal jednej z dróg do Nowego Vegas.

Słońce chyliło się ku zachodowi, zwiastując nadciągający przyjemny półmrok. Grimes lubił ten czas, gdy nie było jeszcze za ciemno, ale oczy mogły już płatać figle. Czuł się wtedy w pewien sposób swobodniej.

Chłopak wszedł do saloonu. Ostatnie promienie ciepłego światła wpadały przez wielkie okna na jednej ze ścian. Druga część sali, gdzie stała włączona szafa grająca, była zacieniona. Virgil rzucił okiem po wnętrzu, ale przy żadnym ze stolików nie siedział ani jeden klient. Poprawił pasek torby na ramieniu i podszedł do lady. Stojący za nią łysiejący mężczyzna z czarnym wąsikiem kończył właśnie wycierać szklanki. Podniósł wzrok na Virgila i uśmiechnął się, widząc potencjalnego klienta. Grimes bez słowa usiadł na jednym ze stołków, zerkając jeszcze na kij bejsbolowy z powbijanymi gwoździami, stojący pod półkami z alkoholem.

— Witamy w Boulder City! Co podać? — odezwał się barman. Przyglądał mu się przez chwilę z uwagą, marszcząc przy tym brwi. — A, to ty! Dawno cię nie widziałem. Myślałem, że nie żyjesz — dodał wesołym tonem. Virgil nie pamiętał jego imienia, nawet jeśli nie raz uzupełniał tutaj zapasy i sprzedawał to, co mu zbywało.

— Jeśli każdego tak witasz, to nie dziwię się, że masz takie tłumy — rzucił Grimes i znacząco obejrzał się za siebie na salę, po czym znów spojrzał na mężczyznę za ladą. Ten skrzywił się, choć nadal nie tracił humoru.

— A weź przestań. Ja się cieszę, że ktoś w ogóle zatrzymuje się u mnie w drodze do Vegas — odparł i po chwili znów się uśmiechał, choć lżej. — Czasem żołnierze wpadną na piwko lub dwa, ale jak mają szmal i czas, to wolą to stracić w Vegas, albo ostatecznie w Nipton. Może nie ma tam kasyn, ale dziwki są tańsze.

— Wódka i dziwki. Chwała bohaterskim żołnierzom, że za to walczą — rzucił kpiąco Virgil i położył torbę na ladzie. Barman zaśmiał się krótko.

Dość szybko dobili targu – chłopak potrzebował głównie wody i czegoś, czym mógłby urozmaicić dietę w czasie wędrówki. Właściciel saloonu też nie był wybredny – w miejscu, gdzie o stałe dostawy było trudno, wszystko się przydawało. Grimes pokręcił tylko nosem na fakt, że nie udało mu się dostać żadnych stimpaków. Nadal nie był do końca przekonany do tej zabawki, ale stimpaki naprawdę potrafiły uratować skórę w krytycznych sytuacjach.

— A wiesz, że przyłapali u nas paru Chanów? — zaczął barman, gdy załatwili interesy i chłopak popijał piwo. Zaintrygowany uwagą odstawił butelkę.

— Jaja sobie robisz? Co by mieli tu robić? — zapytał. Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Cholera wie. Patrol ich dorwał jakiś czas temu i przymknął na starym posterunku — odpowiedział właściciel i zebrał odkupione od Virgila rzeczy, aby wynieść je na zaplecze.

— I nie zabrali ich do zakładu karnego? — dopytywał dalej chłopak. Już sam fakt, że Chanowie zapuścili się tak daleko na tereny RNK był co najmniej dziwny. Zastanawiające było również to, że żołnierze po schwytaniu Chanów nie odesłali ich od razu do najbliższego więzienia, gdzie RNK zamykało wszelkich bandziorów i gnidy, jakie udało im się złapać.

— Coś słyszałem, że mają tam problemy — kontynuował barman. — Nie wiem do końca o co chodzi, ale to chyba nic przyjemnego. Wszyscy biorą wodę w usta, a Chanów dalej trzymają tutaj pod kluczem.

Virgil pokręcił głową i napił się piwa. Od dłuższego czasu omijał wszelkie wioski i miasta, więc nie słyszał żadnych nowin. Problemy w zakładzie karnym? To śmierdziało buntem, co by go wcale nie zdziwiło. Republika grabiła sobie od dawna i to u każdego, kogo tylko spotkała. Kwestią czasu było aż w końcu kogoś naszła ochota, aby dać RNK po pysku.

Jednak myśli chłopaka powędrowały w trochę innym kierunku. Zastanawiał się, co zaszło, że Chanowie zostali uwięzieni. I co w ogóle tu robili? RNK i Wielcy Chanowie nie pałali do siebie miłością. Przy nich nawet najgroźniejszy pies z najwredniejszym kotem się chował. Gdy tylko zobaczyli siebie nawzajem, od razu otwierali ogień, nawet bez słowa wyjaśnienia.

Mógł w sumie zapomnieć o sprawie i ruszyć dalej, do Vegas. W końcu to nie był jego problem, ale nie potrafił. Nie dlatego, że kochał Chanów – po prostu nie lubił mieć u kogoś długów, nawet tych wyimaginowanych. A to w końcu Chanowie pomogli mu te parę lat temu. Być może tylko dzięki nim nadal żył. Teraz role w pewien sposób się odwróciły.

— Zostajesz na noc? — słowa barmana ściągnęły Virgila na ziemię. Obejrzał się na mężczyznę i chwilę zastanawiał. W końcu uśmiechnął się, szczerząc się przy tym.

— Nie, pora na mnie. Mam coś do załatwienia — powiedział.

Rozdział 2. Ten, który przeżył

16 sierpnia 2281 r., Virgil, gdzieś na Pustkowiach

Dopiero nad ranem dotarli do kolejnej, opuszczonej wioski. Chociaż słowo ,,wioska" było zbyt szumne dla trzech starych domów. Cała reszta leżała w gruzach, strasząc pojedynczymi ścianami wystającymi z ziemi jak krzywe zęby w paszczy jakiegoś prehistorycznego gada.

Zatrzymał się i obejrzał po budynkach. Wszystkie wyglądały tak samo – rozsypujący się, szarawy tynk i pozabijane okna. Jeden z dachów zaczynał się powoli zapadać.

— Dobra, to podzielimy... — zaczął jego towarzysz, ale Virgil nawet go nie słuchał. Bez słowa ruszył w stronę najbliższego domu. — Albo róbmy sobie co chcemy. Tak też można — dokończył mężczyzna i machnął na niego ręką, sam idąc w stronę drugiego domu.

Nacisnął klamkę i drzwi bez oporu ustąpiły. Mało kto zawraca sobie głowę zamykaniem domu, który właśnie opuszcza się prawdopodobnie na zawsze. Szczególnie jeśli – na przykład – nie robi się tego z własnej woli.

Wszedł do niewielkiego saloniku. Było tu, o dziwo, całkiem czysto. Jedynie na wypłowiałej kanapie w jednym miejscu widniało rozdarcie, ale reszta wyglądała schludnie. Najwidoczniej w tym wypadku mieszkańcy opuścili dom mniej lub bardziej dobrowolnie, bez większego pośpiechu i do tego jeszcze nikt nie zdążył go obrobić. Uśmiechnął się na tę myśl – w końcu szansa na jakiś sensowniejszy łup. Najpierw sprawdził niewielki regał, ale poza starymi książkami nic tam nie znalazł.

Virgil był jeszcze młody, co najwyżej po dwudziestce. Wysoki i szczupły nie miał spektakularnej muskulatury, ale przez skórzaną kurtkę, wyposażoną w naramienniki sklecone ze znaku drogowego, wyglądał na lepiej zbudowanego. Wypłowiałe blond włosy związał w niewielki kucyk, choć mimo to kilka kosmyków uwolniło się i opadło mu na czoło. Podłużna twarz o ostrych rysach nosiła ślady kilkudniowego zarostu, a pod jasnymi, niebieskimi oczami pojawiły się niezdrowe cienie. Jego spojrzenie miało w sobie coś hipnotyzującego, dzikiego. Bystre i uważne, sprawiające wrażenie przenikającego wprost do czyichś myśli, a zarazem drapieżne, jakby miało te myśli pożreć.

Z salonu przeszedł do sypialni. Tu również panował porządek, choć poza podwójnym łóżkiem stała tu tylko szafa. Nie wyglądało to najlepiej, ale najpierw podszedł do szafy. Poza kilkoma ubraniami znalazł tam pudełko, w którym trafił na pistolet 10mm z opakowaniem amunicji. Gwizdnął. Co prawda istniała duża szansa, że broń była po prostu uszkodzona i dlatego ktoś ją zostawił, jednak mimo wszystko mógł coś za nią dostać, a za amunicję na pewno zarobi parę kapsli. Wrzucił znalezisko do torby i zamknął szafę. Kucnął, aby zajrzeć jeszcze pod łóżko i szczęście znów się do niego uśmiechnęło. Zza upchanych tam szmat wyciągnął kasetkę. Była zamknięta na klucz, ale wystarczyło podważyć zamek nożem i ten puścił bez problemu. W środku znalazł dwie paczki papierosów i jakiś woreczek, który przyjemnie zabrzęczał przy poruszeniu. Otworzył go i wysypał część zawartości na dłoń. Sakiewka była pełna kapsli.

— Bingo! — rzucił i zaśmiał się. Papierosy wraz z kapslami również trafiły do torby. Chłopak poszedł sprawdzić łazienkę, ale poza opakowaniem środków przeciwbólowych nie znalazł tam nic ciekawego. Idąc do kuchni minął jeszcze jeden, mniejszy pokój i choć zawahał się, to jednak tam nie zajrzał.

Kuchnia, w odróżnieniu od reszty domu, wyglądała trochę gorzej. Na blacie rozrzucone puste puszki, a po podłodze walało się kilka papierowych opakowań. Wchodząc do środka o mało na coś nie nadepnął. Cofnął nogę i opuścił wzrok. Zobaczył zabawkową ciężarówkę nuka-coli... Przez krótką chwilę przyglądał się jej tępym wzrokiem zanim schylił się, aby wziąć zabawkę. Obejrzał ją dokładnie, jakby pierwszy raz w życiu widział coś podobnego. Zastanowił się, ale delikatnie odstawił samochodzik na stół. Rozejrzał się jeszcze raz po kuchni, po czym powoli wycofał.

Ostatni dom sprawdził wraz z towarzyszem. Jedyne, co tam było warte zachodu, to trzy butelki whisky.

— Dupa kretoszczura. Gówno znaleźliśmy — rzucił mężczyzna i westchnął, ale zaraz uśmiechnął się. — Ale zawsze lepsze niż nic. Przynajmniej w poprzedniej wiosce było więcej fantów. No, dobra, znam tu niedaleko milutkie miejsce. Możemy się zatrzymać i podzielić łupem. — Mówiąc to, poprawił torbę na ramieniu i odwrócił się, gotów do odejścia.

— To nie będzie konieczne — stwierdził chłopak spokojnym tonem. Powoli sięgnął za plecy i złapał rękojeść noża wsadzonego za pasek.

— Co? — zapytał, oglądając się na blondyna. W tej samej chwili poczuł przeszywający ból pod żebrami. Spojrzał w dół, na nóż wbity w brzuch. — Co do... — Podniósł na chłopaka zaskoczony wzrok. Blondyn wyszczerzył się do niego, a jego oczy zabłysły rozbawieniem.

— Wybacz stary, ale będę pierwszy — powiedział i wyszarpnął nóż, przy okazji zabierając od towarzysza pistolet przytroczony do paska. Mężczyzna zachwiał się i upadł. Trzymając się za obficie krwawiącą ranę, odsuwał się tyłem od oprawcy.

— Popierdoliło cię?

— Masz mnie za głupiego? — rzucił blondyn z uśmiechem. Niespiesznym krokiem szedł w jego stronę. Broń byłego towarzysza rzucił na ziemię, daleko poza jego zasięg. — W tym ,,milutkim miejscu" czekają twoi koledzy, prawda? Miałem odwalić robotę i jeszcze zanieść wam fanty prosto pod nos.

— Kiedy ty... — wydukał mężczyzna. Chłopak znów się wyszczerzył.

— Od początku, złoty mój. Od samego początku. — Bez trudu dogonił towarzysza i stanął tuż nad nim. Mężczyzna przekręcił się na brzuch i chciał odczołgać, ale blondyn uklęknął i usiadł mu na plecach okrakiem. Wolną ręką złapał za jego włosy, a nóż przystawił mu do gardła. — Ale zawsze robota idzie szybciej we dwóch, no nie?

— Czekaj! — pisnął mężczyzna. Czując zimny metal na skórze, nie próbował się szarpać. — Oddam ci wszystko! Proszę!

Blondyn wzruszył ramionami.

— I tak sobie to wezmę — stwierdził beznamiętnie i szybkim, sprawnym ruchem przejechał ostrzem po gardle byłego towarzysza. Mężczyzna wytrzeszczył oczy zaskoczony. Zacharczał coś niewyraźnie zanim zalała go krew.

Virgil natomiast, jak gdyby nigdy nic, wytarł nóż o jego koszulę i wstał. Nie czekając aż umrze, wziął jego torbę. Wraz ze swoją przerzucił ją sobie przez plecy, ruszając w swoją stronę.


16 sierpnia 2281 r., Jonathan, Goodsprings

— A ty dokąd się wybierasz?

Głos Trudy za plecami zaskoczył go, przez co o mało nie przewrócił się, gdy nogą zahaczył o próg. Odwrócił się do ciotki. Kobieta zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi.

— Nigdzie. Tak tylko chciałem się przejść. — Wzruszył ramionami. Widząc nieprzekonaną minę Trudy, uśmiechnął się do niej. Ciotka westchnęła i pokręciła głową.

— Jeśli musisz znów tam iść, to przynajmniej weź dla Mitchella ziemniaki. Nie będę musiała później sama się tam wybierać — rzuciła. Teraz to Jonny zmarszczył brwi.

— Wcale nie...

— Jasne, już ci wierzę — przerwała mu i zniknęła na chwilę za drzwiami. Wróciła z niewielkim workiem, który mu podała.

Noc ,,egzekucji", której Jonathan był świadkiem, była jedną z dłuższych w życiu chłopaka. Nie silił się na wymyślenie jakiejś historii. Powiedział dziadkowi prawdę – że ktoś został postrzelony na cmentarzu. Po drodze zgarnęli jeszcze dwóch farmerów wracających z baru, którzy pomogli zabrać nieznajomego do domu Mitchella.

Doktor nie był prawdziwą rodziną Jonny'ego. Pochodził z jednej z Krypt wybudowanych przed Wielką Wojną. Opuścił ją jednak, aby pomagać mieszkańcom Pustkowi. Jego wiedza i umiejętności lekarskie wydawały nie mieć sobie równych, ale w tym konkretnym przypadku mogły nie wystarczyć. Nieznajomy potrzebował znaleźć się w prawdziwym szpitalu – a w najbliższej okolicy nie było żadnego, ani nawet niczego, co choć trochę przypominałoby szpital.

Mężczyzna wciąż żył, choć z tego, co mówił dziadek, nie było większych szans, aby ten stan utrzymał się do rana. Mimo to Mitchell spróbował mu pomóc. Szczęściem w nieszczęściu było to, że kula przeszła na wylot. Dodatkowe wyjmowanie pocisku mogło być poza możliwościami doktora w takich warunkach, nie mówiąc już o zakażeniu.

Operacja, przy której Jonny również musiał pomóc, trwała kilka godzin. Mitchell, wprowadzając się do Goodsprings, przywiózł ze sobą trochę specjalistycznego sprzętu, resztę próbował skompletować w Primm. Daleko temu było do szpitalnego wyposażenia, ale na bliższą i dalszą okolicę nie znalazło się nic lepszego. Doktor wykorzystał nawet sporą część swoich zapasów stimpaków, które po wstrzyknięciu przyspieszały leczenie ran. Pozostało im tylko czekać.

Od tamtej nocy minęło już kilka dni. Nieznajomy uparcie nie umierał... ale też wciąż nie wyglądało, aby miał się obudzić. Jonathan nie potrafił myśleć o niczym innym, choć nie tylko on. Wydarzenie na cmentarzu postawiło całe miasteczko na nogi, ale na szczęście mężczyzna w kraciastym garniturze jak i jego ludzie nigdy więcej się nie pojawili.

— Dziadku? — Jonny od razu po wejściu do domu Mitchella skierował się do salonu, gdzie starszy mężczyzna zazwyczaj przesiadywał, ale nie znalazł go tam.

— Jonathan? — Staruszek wychylił się z pokoju, który służył mieszkańcom miasteczka za przychodnię lekarską.

— Mam przesyłkę od Trudy. — Chłopak uniósł worek i nim pomachał. Mitchell polecił mu zostawić go w kuchni, po czym znów zniknął za drzwiami. Jonny zrobił, co dziadek kazał, po czym sam udał się do pokoju, w którym siedział staruszek.

Było to największe pomieszczenie w domu Mitchella, podzielone parawanami na mniejsze obszary. W najmniejszym z nich stało biurko z krzesłami, służące za gabinet. Pod jedną ze ścian wciśnięto wszystkie większe szafy i szafki, w których doktor trzymał sprzęt i leki. Najwięcej miejsca zajmowały trzy łóżka – dwa z nich stały obok siebie. Trzecie, umiejscowione pod oknem, oddzielone było od reszty kotarą. To na nim leżał nieznajomy. Jonathan po drodze obejrzał się na zostawioną na krześle bluzę, której do tej pory zapomniał zabrać. Wzdrygnął się na widok zaschniętej krwawej plamy, przypominając sobie noc sprzed kilku dni.

— Nadal bez zmian? — zapytał dziadka, podchodząc bliżej. Stanął za plecami siedzącego na krześle staruszka.

— Jak widać — odparł Mitchell.

Unosząca się delikatnie, ale miarowo pierś nieznajomego świadczyła o tym, że nadal żył. Mężczyzna nie wyglądał najlepiej, czemu nie można się było dziwić. Jego skóra przybrała niezdrowy, papierowy odcień, przez co cienie pod zapadłymi oczami oraz ciemny zarost odznaczały się jeszcze bardziej. Z drugiej strony wyglądał na zadbanego, zupełnie nie przypominał farmerów z Goodsprings. Pierwsza myśl Jonny'ego o tym, że nieznajomy mógł ważyć trzy razy więcej niż on, nie była zbytnio przesadzona. Mężczyzna był wysoki, musiał mieć blisko dwa metry, może nawet ponad, do tego był dobrze zbudowany.

Agresorzy nie zabrali nic więcej poza tajemniczą paczką. Zostawili nawet rewolwer Magnum 44, który nie był taką tanią zabawką. Dodatkowo Jonny znalazł w kieszeni płaszcza nieznajomego garść kapsli i nieśmiertelnik armii RNK. Podpisany był ,,Anthony Frost".

— Myślisz, że jest wojskowym? — zapytał chłopak dziadka.

— Kto wie. Jeśli się obudzi, to nam powie — odparł Mitchell. Sprawdził tętno pacjenta.

— Nie ciekawi cię to? — Jonathan przyglądał się temu, co robił doktor. Ten jednak cały czas zachowywał leniwy spokój.

— Jak ten nieszczęśnik umrze, jakie to będzie miało znaczenie? — rzucił i wstał z krzesła. — Jeśli chodzi o całokształt, uznałbym jego stan jako dobry. Wszystko teraz zależy od tego, czy jego głowa będzie w stanie choć trochę się zregenerować. Nic więcej zrobić nie mogę, reszta zależy już od niego samego. — Skierował się do wyjścia z pokoju, odprowadzany wzrokiem przez chłopaka. Gdy drzwi się za nim zamknęły Jonny znów obejrzał się na nieprzytomnego mężczyznę. Przyglądał się mu dłuższą chwilę, po czym westchnął.

— Nie możesz teraz umrzeć — powiedział. — Nie po tym wszystkim.


16 sierpnia 2281 r., Anthony, Goodsprings 

Nie możesz teraz umrzeć...

Te słowa obijały mu się po głowie jak jakieś zapętlone nagranie. Czuł gorąco i zimno zarazem. Widział tłum cienistych postaci, które rozpływały się w ogniu, aby po chwili scalić się na powrót i odlecieć ku zamarzniętemu niebu. Słyszał dudnienie, od którego trzęsła się ziemia pod jego stopami. Przeraźliwe wycie wwiercało mu się w głowę.

Nie miał wątpliwości – był w piekle. W końcu tu trafił. Nie był tym faktem zaskoczony. Wręcz przeciwnie, czuł dziwną ulgę. To koniec, nie musi dłużej uciekać przed tym, przed czym uciec się nie dało. Nieważne, gdzie trafił. To było nic w porównaniu z tym, co przeżywał do tej pory. Co musiał w sobie nosić.

Nie możesz teraz umrzeć...

Nagły podmuch przewrócił go na kolana. Jego dłonie wylądowały w czymś ciepłym i lepkim. Gdy uniósł je, aby na nie spojrzeć, poczuł zapach krwi. Dudnienie stało się jeszcze mocniejsze, przez co grunt zaczął pękać. Rozsypało się wszystko, co było wokół niego, pozostawiając czarną otchłań. Cieniste postaci spaliły się w ogniu, wydając przy tym ostatnie, rozdzierające wycie.

Nie możesz teraz umrzeć...

Zdał sobie sprawę z tego, że to był jego głos. To on powtarzał te słowa raz za razem, jakby chciał, aby wryły mu się na zawsze w pamięć. Jednak wtedy zaczęły uciekać, blednąć. Każde powtórzenie było cichsze, brakowało mu sił. W końcu został zupełnie sam pośród czarnej pustki, gdzie nie rozchodził się żaden nawet najcichszy dźwięk. Nie czuł i nie słyszał już nic. Nawet tego, gdy łapiąc się za głowę, zaczął wrzeszczeć. Przeszywający ból rozsadzał mu skronie. I wtedy, jeszcze raz na koniec zanim wszystko zniknęło, usłyszał cichy głos, ale już nienależący do niego:

Ich krew na twoich rękach...


W błogą pustkę i nicość zaczęła wkradać się iskra świadomości. Najpierw wydawało mu się, że coś słyszy. Czyjś głos – delikatny i kojący, choć nie mógł rozpoznać słów. Kroki i jakieś skrzypienie. Znów ten głos, a po tym cichy śmiech.

Nie panikował, jego myśli wciąż za bardzo rozbiegały się we wszystkie strony, aby zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Spróbował poruszać palcami dłoni. Nie był pewien, czy mu się udało, ale miał takie wrażenie.

Nie miał ochoty otwierać oczu. Nie wiedział dlaczego. Czuł jakieś irracjonalne ukłucie strachu na to, co miałby zobaczyć. Jednak z drugiej strony... co w ogóle miałby zobaczyć? Nie potrafił na to odpowiedzieć, bo za każdym razem, gdy się starał, natrafiał na czarną pustkę w swojej pamięci. W końcu jednak się przemógł, choć w pierwszej chwili powieki odmówiły mu posłuszeństwa. Nie spieszył się. Miał wrażenie, że ten stan był mu dobrze znany. Zawieszenie pomiędzy życiem, a śmiercią. Przyjemny, błogi sen, który mógłby trwać wiecznie.

Powieki wreszcie ustąpiły. Powoli otworzył oczy i zamrugał. Nad sobą zobaczył ciemnoszary sufit. Cóż, niezły początek – pomyślał. Leżał bez ruchu jeszcze przez chwilę, ogniskując wzrok i upewniając się, że świadomość w miarę zaczęła mu wracać, choć z tym ostatnim mogłoby być lepiej. Miał wrażenie, że wnętrze jego głowy to jakaś nieświeża papka.

Ktoś jeszcze był w pomieszczeniu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jego ciało było zesztywniałe, ale rozejrzał się ostrożnie. Z jednej strony miał okno i ścianę, tego samego koloru co sufit. Natomiast po drugiej naprawdę ktoś siedział. Drobna postać skulona na krześle i skupiona na czytaniu książki. Odcinała się na tle jasnego pokoju przez czarny, chyba za duży o kilka rozmiarów sweter i potargane, rude włosy.

W pewnym momencie postać podniosła na niego wzrok i poczuł przypływ paniki. Wydało mu się, że znał tę twarz, ale zanim sobie przypomniał skąd – ta zniknęła, zastąpiona przez upstrzoną piegami twarz chłopca. Szeroko otworzone jasne, orzechowe oczy wpatrywały się w niego z niedowierzaniem. On sam mógł tylko patrzeć, niezdolny jeszcze do żadnego większego ruchu, czy choćby wypowiedzenia słowa.

— Dziadku! — Chłopiec zerwał się gwałtownie. Książka, którą trzymał upadła na podłogę. — Dziadku! Obudził się!

Rozdział 1. Przerwany spokój

10 sierpnia 2281 r., Jonathan, Goodsprings

Słońce zachodziło za horyzont, nadając niebu ciepłej, pomarańczowej barwy. Brunatne wzgórza zdawały się jeszcze brudniejsze niż za dnia. Suche powietrze wisiało bez ruchu, nie wiał nawet najmniejszy wietrzyk.

Jonathan zakradał się do jednego z ujęć wody w pobliżu Goodsprings. Zdjął z pleców wysłużony karabin na gryzonie i odbezpieczył go. Odgarnął rude włosy z czoła. Trudy już od dawna truła mu o tym, aby je ściąć. Chyba będzie musiał przyznać jej w końcu rację.

Jak na swój wiek wciąż był dość niski i drobny, ale wszyscy powtarzali mu, że ma to po matce. Była z niej filigranowa, choć energiczna kobieta. Jonny żałował, że nie miał okazji jej poznać. Laura Rowe zmarła przy porodzie i chłopak nie wiedział nawet, jak wyglądała, jedynie dziadek Mitchell i ciotka Trudy mówili mu, że jest do niej bardzo podobny. Ta sama trójkątna twarz i jasna skóra, te same orzechowe oczy. Jedynie piegi się nie zgadzały – policzki i nos Jonathana były nimi hojnie obdarzone. Nie, żeby mu to szczególnie przeszkadzało, bo i tak w Goodsprings nie było żadnej dziewczyny w jego wieku, aby musiał przejmować się wyglądem.

Zatrzymał się za skałą i nasłuchiwał. Przez chwilę panowała cisza, ale w końcu usłyszał to, co chciał – skrzeczenie gekonów. Zmarszczył brwi. Z pewnością gadów było więcej niż jeden. Chłopak powoli, cały czas pochylony, wysunął się zza skał. Uniósł karabin w gotowości. Naprawił go kiedyś własnoręcznie i zamontował na nim lunetę oraz tłumik, wykorzystując starą, zepsutą broń ze sklepu Cheta.

Ostrożnie, krok za krokiem, uważnie się rozglądając, zmierzał w stronę ujęcia wody. Gdy zauważył ruch w brunatnej trawie porastającej wodociąg zatrzymał się i kucnął. Po chwili z zarośli wychylił się srebrno-niebieski gad sięgający chłopakowi prawie do piersi. Zwierzę poruszało się pokracznie na dwóch tylnych łapach, utrzymując równowagę dzięki ogonowi. Ta ,,pokraczność" była myląca – Jonny dobrze wiedział, jak szybko te stworzenia potrafiły biegać, a ich pazury i szeroka paszcza pełna ostrych zębów stanowiły nie lada zagrożenie.

Jonathan uniósł karabin i wycelował, wstrzymując na moment oddech. Nacisnął spust i rozległ się przytłumiony odgłos wystrzału, a głowa gada eksplodowała pomiędzy rozstawionymi szeroko oczami. Gdy truchło upadło, z zarośli wysunął się kolejny gekon. Zaskrzeczał ostrzegawczo, ale gdy chłopak celował w niego, usłyszał jeszcze jeden skrzek, gdzieś po lewej i bardziej za swoimi plecami. Poczuł jak włosy mu się zjeżyły.

— Cholera — syknął, zrywając się na nogi i odwracając. W jego stronę biegł jeden z tych gadów. Nagły ruch zwrócił też uwagę gekona przy ujęciu. Jak się zaraz okazało – nie tylko tego jednego. W stronę chłopaka, z różnych stron, pędziły już trzy stwory.

Jonny skoczył w stronę skąd przyszedł, nie chcąc dać odciąć sobie drogi ucieczki. W biegu odwrócił się i wycelował w jednego z gekonów. Strzelił, trafiając w ramię gada, ale ten tylko się zachwiał i pędził dalej. Jonathan zatrzymał się na chwilę. Wycelował dokładniej i tym razem trafił w głowę gekona. Jedno z oczu gada stało się krwawym kraterem. Martwe zwierzę upadło, ale jego pobratymcy nie zwrócili na to uwagi.

Zanim chłopak wycelował jeszcze raz, padł strzał. Po nim kolejny i najbliższy gekon padł. Na drugiego rzucił się szary, duży pies, wytrącając gada z równowagi. Jeszcze jeden celny strzał i było po sprawie.

— Jonny, cholera jasna! — Jonathan skrzywił się, słysząc za sobą głos Sunny. — Co ja mówiłam o chodzeniu do ujęcia wody samemu?

— Jakbyś nie zauważyła, to znowu zawitały tam gekony. — Chłopak odwrócił się do niej, rozkładając ręce. — Trzeba się ich pozbyć, zanim znów nas odetną na parę dni.

— Czy ja nie wyraziłam się wystarczająco jasno? Nikt nie chodzi sam do ujęcia. — Sunny przewiesiła pasek strzelby przez ramię. Mimo że zbliżała się do trzydziestki nie była wcale dużo wyższa od Jonny'ego. Ciemne blond włosy związywała w ciasny kok.

— Nie jestem już dzieckiem — warknął chłopak i sam przerzucił swój karabin na plecy.

— Tu nie chodzi o wiek. Nikt nie może tu chodzić w pojedynkę. Jeśli coś by się stało, nikt nie mógłby ci pomóc.

Jonathan westchnął i opuścił głowę. Lubił i szanował Sunny. Kobieta wprowadziła się do Goodsprings kilka lat temu i z miejsca została ich szeryfem, jeśli tak to stanowisko można było nazwać. To był chyba najspokojniejszy i najnudniejszy obszar na całych Pustkowiach Mojave. Drobna pani szeryf nie miała za wiele do roboty. Tu i tak nic się nie działo, poza problemem z gekonami od czasu do czasu lub radskorpionami od wielkiego święta.

— Jasne, zrozumiałem — odparł już spokojnie i podniósł wzrok na kobietę. Sunny skinęła głową.

— To dobrze — powiedziała. — A teraz zmykaj do domu, zanim Trudy zacznie się niepokoić.

Jonathan chciał dodać coś jeszcze, ale zrezygnował. Bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę miasta. Nie wybrał jednak najkrótszej drogi – zszedł ze ścieżki, aby obejść Goodsprings i wejść do miasteczka z drugiej strony. Oznaczało to stracenie o wiele więcej czasu, ale chłopak chciał pobyć sam.

Czasami miał ogromną ochotę stąd uciec. Zobaczyć, co jest poza granicami miasta. Świat go ciekawił, ciągnął w swoją stronę, ale... Jonny nie potrafił rzucić wszystkiego i odejść. Zostawić, ot tak, dziadka i ciotkę, a szczególnie tę ziemię, którą pokochała jego matka.

Matka... po prawdzie była dla niego zupełnie obcą kobietą, ale skutecznie naznaczyła jego życie. Może gdyby nie on, Laura wciąż by żyła i mogła zająć się Goodsprings tak, jak Jonny nie potrafił. Czuł przez to wyrzuty sumienia, od których chciał uciec. Jednak nie mógł tego zrobić, bo to oznaczało jeszcze większe wyrzuty. Błędne koło, które było jego kulą u nogi i zatruwało mu życie.

Gdy dotarł do miasta, było już zupełnie szaro. Kopiąc przed sobą kamień minął zagrodę krętorogów. Kiedyś wyczytał w jednej z książek, że przed Wielką Wojną krętorogi były owcami kanadyjskimi, ale przez mutację urosły i stały się masywniejsze. Ich rogi również zgrubiały, przez co zwierzęta zaczęły wyglądać na groźne, ale nawet te dzikie osobniki były spokojne i łagodne, a przynajmniej do czasu, aż się ich nie zdenerwowało. Krętorogi były hodowane ze względu na ich przydatność – dla mięsa i skór, a nawet rogów.

Chłopak obszedł Prospektora, mając zamiar wejść do środka tylnym wejściem. Ze wszystkich budynków w Goodsprings, to saloon pobierał największą część i tak skromnej energii, którą dostarczał odnowiony generator. Nikt się z tym nie spierał. Prospektor był nie tylko barem, ale pełnił więcej ważniejszych funkcji. Jednocześnie był to ratusz, posterunek, nawet motel, jeśli trafił się już jakiś przejezdny. Trudy rządziła w Goodsprings ze swojego saloonu, nie było nikogo lepszego na to miejsce.

Jonathan wszedł na zaplecze. Odstawił broń pod ścianę i rozejrzał się, ale nie widząc ciotki, wyszedł na salę. O tej porze bywało zazwyczaj głośniej, gdy farmerzy zbierali się po pracy, aby wypić i zagrać partyjkę karawany. Dziś jednak mieszkańcy byli mniej chętni do rozrywki. Możliwe, że za taki stan odpowiadała dwójka gości siedzących w rogu sali. Obcy od razu rzucali się w oczy – jeden z nich ubrany był w ekstrawagancki garnitur w biało-czarną kratę. W porównaniu ze swoim towarzyszem wyglądał niezwykle czysto i schludnie. Drugi z mężczyzn wydawał się śmierdzieć samym swoim wyglądem. Miał posklejane, tłuste włosy i rzadki, niechlujny zarost. Jonny na dłużej zawiesił wzrok na czarnej, skórzanej kamizelce, a dokładniej na logo na jego plecach. Czaszka z wyłupiastymi oczami i cienkimi wąsami w czerwonym, futrzanym hełmie z rogami – a pod tym napis ,,Wielcy Chanowie". Jonathan wzdrygnął się. Kilka razy już widział ten rysunek, gdy podobni ludzie zatrzymywali się na chwilę w mieście. Nie był to gang, bardziej plemię, choć wciąż nieobliczalne i groźne. Jeszcze kilka lat temu zajmowali odległe Bitter Springs, ale RNK skutecznie ich stamtąd przegoniło. Nikt nie wiedział do końca co się tam stało, ale po tym Chanowie ukryli się gdzieś na północ od Goodsprings, w kanionie, z dala od namiastek cywilizacji.

Zazwyczaj, gdy Chanowie zawitali do miasteczka byli spokojni. Może trochę głośniejsi, ale do tej pory nie było z nimi kłopotów. Jednak starzy mieszkańcy zawsze przestrzegali Jonathana, że nigdy nie wiadomo, co tym szaleńcom strzeli do głowy. Woleli ich nie prowokować. Nic dziwnego, że miejscowi byli spięci i nie zbliżali się do nieznajomych.

— Co to za jedni? — Jonny podszedł do ciotki, sam stając za ladą. Kobieta przyglądała się mu chwilę i wzruszyła ramionami.

— Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Siedzą już tak ponad godzinę i mam nadzieję, że zaraz sobie pójdą. Nie chcę tu kłopotów — stwierdziła spokojnie. — Gdzie byłeś do tej pory? — zapytała, wkładając ostatnie puste butelki do skrzynki.

— Z Sunny — wypalił chłopak bez zastanowienia. Nie było to kłamstwo... niezupełnie. Ciotka jeszcze raz obejrzała się na niego, ale nie drążyła tematu. Za to podała mu skrzynkę. Kazała wynieść ją na zaplecze i zrobić tam porządek. Jonny westchnął, mrucząc, że jest tu tylko do czarnej roboty, ale posłusznie spełnił prośbę ciotki. Nie miał ochoty na rozmowy, a to na pewno by go czekało, gdyby został na sali.

— Hej, chłopcze.

Jonathan o mało nie upuścił skrzynki. Odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna w garniturze w kratę kiwa na niego palcami. Gdy ich oczy się spotkały, nieznajomy uśmiechnął się, ale Rowe przeszył lodowaty dreszcz. Nie potrafił nawet powiedzieć dlaczego. Przybysz na pierwszy rzut oka może i wyglądał dziwnie w tym otoczeniu, ale jego powierzchowna aparycja była całkiem sympatyczna. Miał twarz ,,dobrego wujka" – trochę pyzatą o delikatniejszych rysach – a przynajmniej to pierwsze przyszło Jonathanowi na myśl. Jednak jego spojrzenie... chłopcu nie skojarzyło się z niczym miłym. Bezpośrednie i zimne, lustrujące go uważnie i oceniające.

— Przynieś no nam jeszcze po piwie — powiedział. Chan obejrzał się przelotnie przez ramię, ale nie zaszczycił Jonathana większą uwagą. Chłopak zerknął niepewnie na ciotkę, a ta kiwnęła nieznacznie głową. Jonny odstawił więc skrzynkę i wziął dwa nowe piwa, po czym skierował się do stolika. Przez cały czas nieznajomy w garniturze uważnie mu się przyglądał.

— Jak ci na imię? — spytał mężczyzna, biorąc do ręki podaną butelkę. Rowe odchrząknął.

— Jonny... Jonathan — poprawił się od razu. Nieznajomy kiwnął głową, mrużąc na moment oczy.

— No, Jonny, dobry z ciebie chłopiec, że pomagasz matce. — Uniósł butelkę na znak toastu i znów się uśmiechnął. Rowe już miał otworzyć usta, aby zaprotestować, ale zrezygnował. — A gdzie twój ojciec?

Jonathan zawahał się. Odruchowo chciał obejrzeć się na ciotkę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Normalnie nie miałby nic przeciwko rozmowie z przyjezdnym – wprost uwielbiał wypytywać ich o wszystko, co się dało. Jednak tym razem było inaczej. Ten mężczyzna mu się nie podobał, nawet pomimo tego, że zachowywał się całkiem miło.

— Ja... nie mam pojęcia. Nie znałem go — odpowiedział i przestąpił z nogi na nogę. Nie widział sensu w zmyślaniu czegoś na poczekaniu. Szczególnie że wyjątkowo miał w głowie czarną pustkę... Nie mógł się skupić i chciał jak najszybciej stąd czmychnąć.

Nieznajomy kiwnął głową ze zrozumieniem.

— Więc to ty jesteś mężczyzną w tej rodzinie. To odpowiedzialna fucha, pamiętaj o tym — powiedział i puścił mu oczko, uśmiechając się przy tym. Rowe próbował odwzajemnić uśmiech i nawet mu się udało, ale w tym samym momencie zawołała go ciotka. Odetchnął w duchu z ulgą i już miał się odwrócić do odejścia. — Nie byliście nigdy w Vegas? — spytał jeszcze mężczyzna. — Wydaje mi się...

Jonny szybko pokręcił głową.

— Nigdy tam nie byłem — odparł. — Przepraszam — dodał i chwila moment już go nie było. Złapał zostawioną skrzynkę i czym prędzej czmychnął za drzwi. Dopiero, gdy został sam odetchnął z ulgą. Zupełnie nie rozumiał swojego zachowania sprzed chwili, ale wzruszył tylko ramionami. Cóż, może napięcie jeszcze z niego nie zeszło. W każdym razie cieszył się, że uniknął rozmowy z Trudy.

Zaplecze saloonu było jednocześnie biurem, a od czasu do czasu nawet warsztatem Jonny'ego, choć ciotka denerwowała się, gdy zagracał wszystko jakimiś śmieciami. Jego pokój już dawno zamienił się w jej oczach w złomowisko i nie miała zamiaru pozwolić, aby zrobił to z resztą Prospektora.

Lubił grzebać w przeróżnym sprzęcie, rozkręcać go i składać. Bez rówieśników nie miał zbyt wielu innych zajęć. Czasem jeszcze dziadek próbował go czegoś nauczyć, ale medycyna nie była powołaniem Jonny'ego. Co prawda chłopak potrafił opatrzyć i naprędce zaszyć rany, rozpoznawał objawy paru chorób i teoretycznie wiedział co podać w takim wypadku, ale Mitchellowi zajęło sporo czasu, aby wbić mu te informacje do głowy.

,,Sprzątnięcie" zaplecza przez Jonathana ograniczyło się do wciśnięcia w kąt skrzynek z pustymi butelkami i upchnięcia do szafy paru części, które wcześniej zostawił i teraz walały się po biurku i podłodze. Chłopak rozejrzał się po wnętrzu i gdy stwierdził, że na tyle jego roboty, wyszedł tylnymi drzwiami.

Im było później, tym szybciej robiło się chłodno. Poprawił kurtkę, otulając się nią szczelniej. Nogi same poniosły go na cmentarz – znajdował się kawałek za miasteczkiem, na sporym wzniesieniu. Gdy Jonny był młodszy zaczął ,,rozmawiać” z matką, choć nie robił tego zbyt często. Kiedy stawał nad jej grobem czasem miał pustkę w głowie i ten wstyd, że buntuje się przeciwko swojemu dziedzictwu. Czego mógł chcieć więcej? Miał bezpieczny, spokojny dom – wszystko dzięki matce i Trudy. Jednak... nie chciał tu spędzić całego swojego życia. Myśl o tym przyprawiała go o mdłości, ale nie potrafił powiedzieć tego ciotce. Czuł, jakby miał tym samym wbić nóż w jej serce. W końcu włożyła w odbudowę Goodsprings tyle pracy, a on chciał uciec. Zupełnie jakby to nic nie znaczyło.

— Przepraszam. — Jonny usiadł na ogrodzeniu. Grób Laury znajdował się tuż obok, ale chłopak był zwrócony do niego tyłem. Zapatrzył się na północno-wschodnią część horyzontu. Na czarnym niebie odznaczała się jasna łuna bijąca zza gór. Nowe Vegas. Mimo tego, że od Goodsprings dzielił je szmat drogi, światła było widać nawet tutaj. — Przepraszam, że tak jak ty nie potrafię cieszyć się tym miejscem. Ale... ale naprawdę ma mnie czekać babranie się w gównie krętorogów przez całe życie? Co to w ogóle jest za przyszłość? — Westchnął ciężko. — Wiesz... czasami się zastanawiam, jakby to było w RNK. W wojsku. Mógłbym się też dalej uczyć, więcej niż mogę tutaj. Tylko że nie mam odwagi wspomnieć o tym ciotce. Dziadkowi w sumie też, choć on chyba się domyśla, co mi chodzi po głowie... — Urwał i opuścił wzrok na pogrążone w mroku wzgórza. Cienki sierp księżyca na niebie dawał tylko znikome światło. Gdzieś w oddali odezwał się kojot, po chwili odpowiedział mu drugi. Zapowiadała się kolejna, spokojna noc.

Z rozmyślań wyrwały go czyjeś kroki. Zbyt ciężkie na Trudy lub Sunny, nawet na dziadka, który przecież odrobinę kulał. Nikt inny z mieszkańców też nie miał o tej porze czego tutaj szukać i ich sposoby chodzenia również znał. Jonny zaraz zsunął się cicho z płotu i ukrył w krzakach. To było odruchowe. Nie wiedział kto i dlaczego postanowił tu przyjść.

Nie musiał długo czekać, aż ten ktoś wspiął się na wzgórze i wszedł na cmentarz. Mimo słabego światła, chłopak szybko poznał, kogo miał przed oczami, szczególnie, że mężczyzna podszedł do płotu blisko miejsca, gdzie Jonathan przed chwilą siedział. Kraciasty garnitur był zbyt charakterystyczny, aby można go było pomylić z czymś innym.

Nieznajomy wyciągnął papierosa i odpalił, przyglądając się łunie Nowego Vegas. Jonny siedział cicho, bez ruchu, tylko obserwując. Już sam fakt pojawienia się takiego kogoś w Goodsprings, szczególnie w towarzystwie Chana, był zastanawiający. Tym bardziej chłopaka zaintrygowało to, co ten facet miałby robić na ich cmentarzu. Przez głowę przebiegła mu myśl, że już wtedy w saloonie poczuł, że z tym gościem było coś nie tak.

Jonny'emu zaczęły powoli cierpnąć mięśnie przez pozostawanie w bezruchu, ale bał się wydać choć najmniejszy dźwięk. Osobnik w garniturze zdążył wypalić jednego papierosa i odpalić drugiego, gdy po raz kolejny dało się dosłyszeć kroki, tym razem kilku osób. Niewielka grupka weszła na środek cmentarza i rzuciła coś, a raczej kogoś na ziemię. Jonathan usłyszał zbolałe, męskie stęknięcie i leżący na ziemi kształt powoli dźwignął się na kolana. Wtedy nieznajomy w garniturze rzucił niedopalonego papierosa na ziemię i przygniótł go butem. Podszedł do klęczącego mężczyzny, częściowo zasłaniając Jonny'emu widok na to, co się działo.

— Proszę, proszę, kogo my tu mamy — rzucił gość w garniturze. — Było trzeba od razu przyjąć moje zaproszenie.

— Sorry, nie jesteś w moim typie — wychrypiał mężczyzna na kolanach. Jonny usłyszał odgłos uderzenia, a po tym coś jeszcze. Coś jak cichy... śmiech? — Bijesz jak baba — odezwał się znów klęczący, a chłopak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że słyszał w jego głosie nutę rozbawienia. Jednak po tym mężczyzna dostał kolbą karabinu pod żebra. Jęknął i zgiął się w pół.

— Koniec żartów. Gdzie paczka? — Nieznajomy pochylił się do więźnia. Przez krótką chwilę zapanowała cisza.

— W dupie. Tam też sprawdzisz? — powiedział więzień, ale mniej wyraźnie niż przedtem. Facet w garniturze skinął swoim ludziom, aby go przeszukali. Jeden z nich wyciągnął coś z kieszeni jego płaszcza, coś małego, co mieściło się w dłoni. Podał to swojemu szefowi.

— Nie można było załatwić tego od razu? Stracilibyśmy mniej mojego drogocennego czasu. — Mężczyzna w garniturze obejrzał przelotnie przedmiot i włożył go do kieszeni. Jonny nie mógł dostrzec, co to było. Po tym obcy wyjął pistolet spod marynarki. — Słuchaj, nie bierz tego do siebie, naprawdę. Miałeś po prostu pecha wpaść w gówno po same pachy. A pewnie nawet tego wcześniej nie zauważyłeś, prawda? Nie masz bladego pojęcia, co miałeś dostarczyć? — Zaśmiał się i wycelował w klęczącego przed nim mężczyznę. Machnął pistoletem kilka razy na boki. — Znalazłeś się w złym miejscu, w złym czasie...

— Zamknij się w końcu — przerwał mu więzień. Nieznajomy wzruszył ramionami.

— Jak sobie życzysz — powiedział. Lufa pistoletu zatrzymała się. Padł strzał. Jonathan drgnął i zamknął oczy. Otworzył je dopiero, gdy usłyszał jak ciało upadło na ziemię.

Mężczyzna w garniturze schował broń i rzucił swoim ludziom, że nic tu po nich. Jak gdyby nigdy nic ruszył ku wyjściu z cmentarza, gwiżdżąc pod nosem jakąś wesołą melodię. Jego towarzysze przez moment się wahali. Coś mówili między sobą, ale do Jonny'ego nie do końca to dotarło. Ostatnie, co zapamiętał, to to, że mężczyzna stojący najbliżej miał włosy postawione w czub.

Jonathan nie ruszył się z miejsca, nawet gdy kroki obcych już dawno ucichły. Ze swojej kryjówki w krzakach patrzył tępo na nieruchomy kształt leżący na ziemi. Czuł się, jakby zasnął, ale tego nie zauważył i teraz śniło mu się coś głupiego. To było takie... niespodziewane i nierzeczywiste, że nie mógł uwierzyć w prawdziwość tego, co zaszło. Jednak w końcu wyszedł z krzaków. Niepewnym krokiem podszedł do leżącego mężczyzny. W marnym świetle nie mógł do końca rozpoznać rysów twarzy, ale był pewien, że nigdy wcześniej go nie spotkał – rozpoznałby go choćby po głosie. Chłopak widział za to, że lewą część twarzy nieznajomego zalała krew.

Jonny kucnął obok niego. Sięgnął palcami do jego szyi, aby sprawdzić puls. Po tym, co widział, był tak roztrzęsiony, że zrobił to odruchowo i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że było to raczej bezcelowe. Dlatego zdziwił się, gdy pod opuszkami poczuł delikatne drgania... Cofnął dłoń jak oparzony, ale zaraz znów położył palce do szyi mężczyzny. Przyłożył też ucho do jego piersi. Nie wiedział, czy reszta zmysłów zaczęła płatać mu figle, ale nieznajomy najwyraźniej przeżył strzał w głowę. Cofnął się zastanawiając gorączkowo, co teraz robić. Podnieść go nie miał większych szans – mężczyzna pewnie ważył ze trzy razy tyle co Jonny, jeśli nie więcej. Chłopakowi została więc tylko jedna opcja. Puścił się biegiem w dół zbocza. Przez głowę przeszła mu jeszcze myśl, że facet w garniturze i jego obstawa mogą wciąż być niedaleko, ale nie zatrzymywał się. Popędził prosto do domu dziadka.

Prolog

Wojna
Wojna nigdy się nie zmienia...


Rok 2077

Kończące się surowce, brak ropy, kryzys polityczny – to wszystko doprowadziło do rozwiązania ONZ, która była gwarantem stabilności na świecie. Mocarstwa takie jak Stany Zjednoczone, ZSRR i Chiny zaczęły być coraz bardziej agresywne.

Nadszedł dzień 23 października. Początek, a zarazem koniec Wielkiej Wojny. Nie było ważne kto zrzucił pierwszą bombę – w krótkim czasie cała Ziemia pogrążyła się w ciemności. Ładunki jądrowe dokonały niewyobrażalnych spustoszeń oraz na długo skaziły większość terenów i wód. Ci, którzy zdążyli dotrzeć do wybudowanych wcześniej Krypt byli stosunkowo bezpieczni. Pozostali musieli zmagać się z nuklearną zimą oraz mutacjami zwierząt, a nawet ludzi. Obraz Ziemi zmienił się bezpowrotnie.

Mimo że jej liczebność drastycznie spadła – ludzkość przetrwała. Na gruzach starego świata z czasem zaczęto budować nowy.


Rok 2281

Ponad dwieście lat po Wielkiej Wojnie większość terenów wciąż nie nadaje się do życia. Krajobraz stanowią ruiny starego świata lub przyroda, która zabrała nieużytki we własne władanie. Surowce: pożywienie, energia, czysta woda, a nawet broń – to wszystko jest na wagę złota, czy raczej nowej waluty – kapsli. Każdy nadający się do zasiedlenia obszar to oaza wśród Pustkowi. A te, nawet bez zmutowanych zwierząt, nie są zbyt gościnnym miejscem.

W zachodniej części Ameryki Północnej panuje Republika Nowej Kalifornii – duchowy następca dawnych Stanów Zjednoczonych. Republika działa według wartości starego świata takich jak demokracja, wolność i rządy prawa. Stara się także przywracać i utrzymywać porządek na Pustkowiach. Jednak ma na wschodzie poważnego wroga – Legion Cezara. Łowców niewolników wzorujących się na starożytnym Rzymie, pozostawiających po sobie tylko krew i zgliszcza. Edward Sallow, który nadał sobie imię Cezara, pragnie odbudować świat wedle własnej wizji, twardą ręką, gdzie wszyscy bluźniercy zostaną wytępieni lub trafią do niewoli. Legion wydaje się siłą nie do zatrzymania, okrutną i bezwzględną. Cztery lata wcześniej, podczas pierwszej bitwy o zaporę Hoovera udało się ich odeprzeć, ale to tylko kwestia czasu, gdy niebezpieczeństwo powróci...



2264 r., Goodsprings

Goodsprings to było dobre miejsce na osiedlenie, ciche i spokojne. Może przez bycie na uboczu mogło mieć problemy z dostawami, ale przynajmniej nikt nie zawracał sobie głowy tym małym miasteczkiem i mogło żyć swoim tempem, według swoich zasad. Dlatego Laura Rowe zatrzymała się właśnie tutaj i postanowiła pomóc swojej nowej przyjaciółce – Trudy – przywrócić Goodsprings świetność.

Trudy całe dotychczasowe życie spędziła podróżując z miejsca na miejsce. Nie dlatego, że to lubiła, ale nigdzie nie miała własnego kąta. Przynajmniej do czasu, gdy trafiła tutaj – do małej osady liczącej dosłownie kilku mieszkańców. Dziewczyna wraz z towarzyszami osiadła tu najpierw z planem, aby odpocząć od drogi jakiś miesiąc czy dwa i przy okazji pomóc miejscowym stanąć na nogi. Ostatecznie ich pobyt przedłużył się i koniec końców osiedlili się tu na stałe.

A Laura... Laura uciekała, choć nikt jej nie gonił. Spora część jej życia była podobna do tego, co przechodziła Trudy, ale ona już wcześniej znalazła pierwszy dom – w ruinach Vegas. Ciągle z miejsca na miejsce, ciągle w drodze, a gdy wreszcie znaleźli ten dom... coś się zmieniło. Buciarze wreszcie znaleźli swoje miejsce na ziemi, tylko czy było warto? Czy ten dom był wart wewnętrznej wojny i rozłamu? Może Benny naprawdę był w stanie to naprawić. Może rzeczywiście wiedział, co będzie dla nich wszystkich najlepsze i nie było innego sposobu.

Może.

Laura jednak miała złe przeczucia. To już nie było jej plemię i nie wiedziała jak się odnaleźć. Bała się. A Trudy nigdy nie pytała o jej przeszłość i była jej za to wdzięczna. Może przyjaciółka miała jakąś teorię i najpewniej wyciągnęła błędne wnioski, gdy brzuch Laury zaczął widocznie rosnąć. To był powód, aby na poważnie pomyśleć o osiedleniu. A stary saloon Prospektor, po niewielkim odświeżeniu, świetnie nadawał się na nowy dom.

— Jeszcze trochę i zrobi się tu naprawdę przytulnie — stwierdziła Trudy, stawiając na ladzie ostatnią skrzynkę. Butelki z piwem zabrzęczały cicho.

— Jak to dobrze, że Otisowi udało się załatwić choć trochę zapasów w Primm — rzuciła Laura. Wyjęła kilka butelek i zaczęła je rozstawiać na półkach.

Obie dziewczyny miały jedną, wspólną cechę – rude włosy. Choć te Rowe były jaśniejsze, bardziej przypominające miedź. Kiedyś była z nich bardzo dumna, ale po ucieczce z Vegas ścięła je na krótko. Na początku chciała nawet zgolić głowę na zero, jednak na to zabrakło jej odwagi.

— Tak, chwała Otisowi — odparła Trudy i weszła za ladę, aby pomóc przyjaciółce z piwem. — Tylko nie mów mu, że to powiedziałam. Inaczej będzie nam jęczał o darmowe picie.

Laura zaśmiała się krótko.

— Pozwolisz, że zostawię cię już samą — powiedziała, gdy się uspokoiła. — Obiecałam doktorowi Mitchellowi, że dziś przyjdę. Coś czuję, że malcowi zaczyna się śpieszyć na ten świat. — Mówiąc to pogładziła sporych rozmiarów brzuch.

Na początku myśl o ciąży ją przeraziła, a ze swojego stanu zdała sobie sprawę dopiero po odejściu z Vegas. Gdyby nie natknęła się wtedy na Goodsprings, prawdopodobnie spanikowałby i wpadła w tarapaty. Bo do Buciarzy na pewno by nie wróciła.

— To jakie w końcu wybrałaś imię? — zapytała Trudy. Laura uśmiechnęła się.

— Santana — odpowiedziała. — Jeśli to będzie córka, to będzie miała na imię Santana.

— Boję się zapytać o imię dla syna...

Rowe znów się zaśmiała.

— Jonathan wystarczy — stwierdziła i złapała swój sweter. Opatuliła się nim szczelnie. — Żona doktora pewnie nie zechce mnie tak łatwo wypuścić, więc do zobaczenia rano — rzuciła jeszcze i skierowała kroki w stronę wyjścia.

Wyszła na zewnątrz. Mimo tego, że skończyła wcześniej i tak było już późno. Miasteczko, szykując się powoli do snu, wyglądało na zupełnie opuszczone. Poza saloonem i sklepem tuż obok niewiele budynków można było uznać za nadające się do zamieszkania. Część z nich była zupełnie zrujnowana, ale nikt nie miał ani sił, ani czasu, aby coś z nimi zrobić. Jedynie materiały z tych gruzowisk posłużyły przy remoncie innych domów.

Ruszyła po popękanym i pokruszonym asfalcie w stronę niewielkiego wzniesienia, na którym stał dom doktora Mitchella. Mężczyzna również niedawno wprowadził się do miasteczka. Jego żona była osobą chorowitą, ale o wielkim sercu. Pani Dianne nadała Goodsprings tego niespotykanego na Pustkowiach ciepła, nawet jeśli sama niewiele wychodziła z domu. Jej mąż podobnie. Prawdopodobnie gdyby nie ta dwójka, Laurze i Trudy nie udałoby się nawet zacząć wprowadzać swojego planu w życie.

Chciały, aby Goodsprings było inne. Aby przypominało prawdziwy, bezpieczny dom o jakim obie zawsze marzyły.


2264 r., gdzieś na południowych Pustkowiach Kalifornii

Dla Anthony'ego Frosta to była pierwsza taka misja aż tak daleko w terenie. Do tej pory kończyło się na patrolach najbliższej okolicy i jedynie przerzucano ich z miejsca na miejsce.

Jego, jak i innych, do wstąpienia w szeregi armii RNK skusiły młodzieńcze sny o bohaterstwie i przygodzie. Tony chciał pomagać ludziom, chronić ich – chciał móc coś zrobić. Ludzie potrzebowali obrońców. Kogoś, kto będzie utrzymywał porządek i bronił słabszych.

Dlaczego więc teraz naszły go wątpliwości?

Przyglądał się temu, jak dowódca oznajmiał mieszkańcom wioski, że od teraz ich ziemia została wcielona do Republiki. Tony nie rozumiał skąd te nienawistne spojrzenia wieśniaków. Jeden z mężczyzn splunął na ziemię z pogardą.

— To nasz dom, nic wam do tego — warknął i wystąpił przed szereg. Zacisnął pięści. — To nasza ziemia. Nikt was tutaj nie zapraszał.

Dowódca stał niewzruszony, patrząc na mężczyznę znużonym wzrokiem.

— Republika przejmuje jurysdykcję nad tymi terenami — powtórzył beznamiętnie. — Opór jest bezcelowy.

— Gdzie ta wasza wolność, co? — Mężczyzna nie miał zamiaru odpuścić. Podszedł o krok bliżej, ale poza nim nikt więcej się nie poruszył. — Radziliśmy sobie do tej pory bez was i możemy sobie radzić dalej! — Machnął ręką wskazując na rozpadające się budynki, połatane co stabilniejszymi deskami. — To NASZA ziemia!

— To tylko dla waszego dobra. — Nerwowe przemówienie nie zrobiło na dowódcy żadnego wrażenia. — RNK w zamian za posłuszeństwo będzie was chronić.

— Chronić — prychnął mężczyzna i jeszcze raz spojrzał na dowódcę z nienawiścią. — A gdy przyjdzie co do czego, to was nie będzie. — Ostatnie słowa powiedział cicho, wręcz mruknął pod nosem. O dziwo, wycofał się. Jakkolwiek nie był zdenerwowany, miał na tyle rozumu, aby nie prowokować oddziału wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Tony widział za jego paskiem stary pistolet, ale zużyta broń nie mogła się równać ze sprzętem RNK.

Dowódca odwrócił się i skinął ręką.

— Rozbijamy obóz — zakomenderował. Oddział ruszył się z miejsca. Anthony obejrzał się jeszcze na wieśniaków, ale nie miał odwagi, aby spojrzeć im w oczy. Czuł wstyd, choć wiedział, że nie powinien. W końcu to Republika ma rację. Trzeba zrobić porządek na Pustkowiach, nie można pozwolić na anarchię. To jedyna droga ludzkości – rządy prawa pod jednym, wspólnym sztandarem.

Prawda?


2264 r., okolice Denver, Kolorado

— Virgil! — Blondwłosa kobieta zatrzymała się na progu i rozejrzała. — Wracaj do domu! Już późno!

— Już idę mamo! — odkrzyknął jej kilkulatek i zsunął się z pozostałości niskiego murku. Zabrał jeszcze swój samochodzik, po czym popędził do domu. Jak burza wpadł do kuchni i wskoczył na wolne krzesło. — Jak dorosnę to zostanę podróżnikiem — rzucił i zaczął jeździć samochodzikiem po blacie stołu. — I zobaczę caaały świat! Wiesz co mówił Lee? Że gdzieś tam są prawdziwe lasy, takie z drzewami!

— Dobrze, dobrze kochanie — powiedziała kobieta, nawet nie próbując przerywać potoku słów syna. Przechodząc obok, pogłaskała jego jasne, rozczochrane włoski.

Virgil bawił się spokojnie, nucąc coś sobie pod nosem. Nie mieszkali tu sami – poza nim i jego rodzicami, w jednym domu mieszkały jeszcze dwie rodziny. Ledwo się tu mieścili, w sumie osiem osób, z czego on był tu jedynym dzieckiem. W wiosce złożonej z jeszcze dwóch takich domów, którą dorośli śmiesznie nazywali – karawanseraj – miał tylko jednego kolegę, trochę starszego od niego Lee. Resztę względnych rówieśników stanowiły dwie dziewczynki, z którymi Virgil nie potrafił się dogadać, oraz jeden szkrab uczący się dopiero chodzić.

Chłopiec nie zauważył nawet, gdy na zewnątrz zrobiło się jakieś zamieszanie. Matka zaczęła nerwowo wyglądać przez okno, ale po chwili do domu wpadł ojciec. Chłopiec, zaskoczony tym nagłym wtargnięciem, upuścił swój samochodzik na ziemię.

— Legion! Legion tu idzie! — krzyknął mężczyzna przerażony. Matka również zaczęła krzyczeć i bez słowa wyjaśnienia złapała syna, ciągnąc go do pokoju. Virgil nie wiedział co się dzieje. Legion? Jak to Legion? Przecież to tylko taka bajka, którą dorośli straszą dzieci. Tak przynajmniej mówił Lee.

Matka kazała mu zabierać swoją kurtkę, sama wrzucając do torby co popadnie. Virgil był tak przestraszony i zdezorientowany, że w pierwszej chwili nie mógł ruszyć się z miejsca. A na zewnątrz było słychać coraz wyraźniejsze krzyki, do których zaczęły dołączać wystrzały z broni. Nagle kobieta zamarła, nasłuchując. Ktoś strzelał tuż obok ich domu. Chłopiec podniósł na matkę wzrok, ale ta bez ostrzeżenia wepchnęła go do szafy.

— Siedź tutaj cicho i nie wychodź, choćby nie wiem co — powiedziała do niego drżącym głosem, nim zamknęła go w środku. Chwilę po tym coś uderzyło w drzwi domu i do środka wtargnęli jacyś ludzie. Virgil słyszał ciężkie kroki kilku osób i obce głosy. Matka krzyczała i płakała, gdzieś też przebijał się głos ojca. Chłopiec skulił się w rogu szafy. Ze strachu zasłonił uszy dłońmi. Bał się nawet oddychać. Uderzenie i coś ciężkiego upadło na podłogę. Znów obce głosy i płacz matki. Ktoś przeszedł tuż obok szafy. Virgil skulił się jeszcze bardziej.

Zamieszanie trwało tylko chwilę, ale chłopiec miał wrażenie, że ciągnęło się przez całą wieczność. W pewnym momencie obcy wyszli, zabierając ze sobą ojca i matkę. Zrobiło się cicho, przynajmniej w domu. Do Virgila dobiegały niewyraźne odgłosy z zewnątrz. Jeszcze długo siedział w szafie, zanim znalazł w sobie tyle odwagi, aby nieśmiało wyjrzeć.

W domu naprawdę nie było już nikogo. W pierwszej chwili miał ochotę zawołać rodziców, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Chłopiec trząsł się cały, jednak udało mu się wyjść z szafy, a nie z niej wypaść, choć było blisko. Zamieszanie na zewnątrz trwało nadal. Niepewnie skierował się do kuchni. Okno znajdowało się tuż nad zardzewiałym, nieużywanym zlewem. Wspiął się na niego, aby móc wyjrzeć na zewnątrz. Przez to, co zobaczył, chciał krzyknąć, ale jednocześnie jego gardło się ścisnęło. Chłopiec wstrzymał oddech, mogąc tylko patrzeć.

Obcy, ubrani w czerń i czerwień, zebrali mieszkańców na placu pomiędzy domami. Virgil dostrzegł różową sukienkę swojej matki. Wraz z pozostałymi kobietami stała na uboczu. Na samym środku stał jeden z tych obcych. Mówił coś, ale Virgil nic nie słyszał. Nie tylko przez odległość, ale zagłuszały go przeraźliwe krzyki. A nawet jeśli chłopiec mógłby coś usłyszeć ze swojego miejsca, to i tak najbardziej był skupiony na tym, co widział. Kilku mężczyzn przybijało coś na ziemi. Dopiero po chwili chłopiec zdał sobie sprawę, że leżą tam ludzie. W pewnym momencie obcy dźwignęli to, co przed chwilą zbijali na gruncie. Był to krzyż. A na nim wisiał jego ojciec...

Virgil spadł na podłogę. Razem z nim poleciał stojący obok garnek, ale głośne brzdęknięcie nawet do niego nie dotarło. Tak samo ciężkie kroki wojskowych butów. Jedyne, co przebiło się do świadomości chłopca, to była zasłonięta chustą twarz mężczyzny, który wszedł do kuchni.