Rozdział 3. Droga do siebie

24 sierpnia 2281 r., Anthony, Goodsprings

Jego pierwsze przebudzenie zakończyło się kolejnym odpłynięciem, gdy wezwany ,,dziadek" zbadał go i po tym coś mu wstrzyknął. Mógł na powrót w spokoju delektować się tym stanem zawieszenia w próżni. Nie docierało do niego nic – również to, że był nieprzytomny. Po prostu nicość: bez myśli, wspomnień, poczucia upływania czasu, czy nawet świadomości własnego ,,ja". Tylko czasami przerywał to obraz szarego sufitu i głosy. Jeden cichy, uspokajający, a drugi... był pełen życia i przyjemnie wibrował w powietrzu, przyciągając świadomość Tony'ego ku sobie. Nie mógł należeć do człowieka, przeszło mu przez myśl. Był zbyt czysty i niewinny. Nieskazitelny. Być może Bóg nie nienawidził go aż tak bardzo, skoro wysłał mu swojego Anioła?

Nie wiedział ile było takich ,,przerw". Może trzy, a może trzydzieści, ale każda z nich była dłuższa i wyraźniejsza. Za każdym razem docierało do niego więcej bodźców. Nie ze wszystkich się cieszył. O ile umysł zaczął budzić się na dobre, z resztą ciała było trochę gorzej. Choć mógł ruszać palcami, to na początku nawet niewielkie uniesienie dłoni było wyzwaniem. Najczęściej było go stać tylko na delikatne ruchy głową, aby obejrzeć się na starca lub tego chłopca, którego zobaczył jako pierwszego. Chwilowo tylko ta dwójka i szare pomieszczenie stanowiły cały jego świat.

— Przestań. Dziadek mówił, abyś na razie się nie forsował. — Chłopak położył dłoń na jego dłoni i pchnął ją z powrotem na pościel. Z czasem anielskość chłopca zaczęła pryskać, gdy umysł Tony'ego wracał na odpowiednie tory. Pozostał zupełnie zwyczajny nastolatek z krwi i kości. Trochę głośny, musiał przyznać, ale to akurat mu się spodobało. To mogło być męczące, ale szary pokój nabierał życia, gdy pojawiała się w nim ta ruda czupryna. A on chciał żyć. Nawet jeśli na początku śmiertelna pustka była dla niego miła, tak teraz chciał się jej wyrwać. Dlatego ten głos i te rude włosy były dla niego tak ważne. Nie pozwalały mu utonąć.

Rudy... Cass? Ile minęło, odkąd widział ją po raz ostatni?

— Zi... mna — wychrypiał Frost. Już wcześniej udawało mu się coś wydukać, ale nie pamiętał dokładnie co mówił. Czy raczej co chciał powiedzieć, bo to, co wychodziło z jego ust prawdopodobnie nie miało do tej pory większego sensu. — Twoja ręka. — Odetchnął głębiej i zamknął oczy. Nie spodziewał się, że mówienie może być takie trudne. — Zimna.

Chłopak cofnął dłoń jak oparzony.

— Przepraszam.

— Nie... — Zrobił krótką przerwę. Wypowiedzenie każdego słowa kosztowało go sporo energii, ale zauważył, że idzie mu coraz lepiej. — To... dobrze. W końcu... czuję. — Własny głos brzmiał dla niego dziwnie. Niby znajomy, ale w jakiś sposób odległy. I to wrażenie, że to wszystko już było nie dawało mu spokoju.

Z krótkich rozmyślań nad swoim stanem wyrwał go dotyk zimnych palców na dłoni. Otworzył powoli oczy i zamrugał. Nad sobą zobaczył znajomą już, piegowatą twarz.

— Jak się czujesz? Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś?

— Nie za dużo pytań naraz? — Słowotok chłopca przerwał ten drugi głos, który towarzyszył Tony'emu przez ten czas. Mężczyzna powoli przekręcił głowę, aby móc spojrzeć na siadającego na krześle starca. — Trudy cię szukała, potrzebuje pomocy w saloonie — staruszek zwrócił się do chłopaka. Ten skrzyżował ręce na piersi i westchnął.

— To nie może zaczekać?

— Ciągle narzekasz, że traktują cię jak dziecko. Więc może powinieneś zająć się jakąś męską pracą od czasu do czasu?

— Dziadku, to był chwyt poniżej pasa! — Nastolatek warknął na koniec, ale więcej nie protestował. Po chwili zniknął z pola widzenia Tony'ego, choć mężczyzna słyszał go jeszcze przez moment.

— Twój wnuk? — zapytał Frost. Poczuł ulgę, gdy te dwa słowa nie zabrały mu tyle sił, co do tej pory.

— Niezupełnie, ale z pewnością jest dla mnie jak rodzony wnuk — odpowiedział staruszek. Wyglądał tak, jak po staruszku można było się spodziewać – siwe wąsy, wiele zmarszczek na twarzy i łysiejąca głowa. Spojrzenie niebieskich oczu pasowało do jego głosu – tak samo ciepłe i uspokajające. — Jesteś dziś bardziej rozmowny? To dobry znak — kontynuował. — Sprawdzimy, czy reszta twojej głowy działa w miarę sprawnie. Jestem doktor Mitchell, a ty? Jak się nazywasz?

— Tony... Anthony Frost — odpowiedział tylko z niewielkim opóźnieniem.

— W porządku, to było proste. — Staruszek skinął głową. — Który mamy rok? Jesteś w stanie mi to powiedzieć?

To już wymagało od Tony'ego dłuższej chwili zastanowienia.

— Dwa tysiące dwieście... — urwał na moment zdając sobie sprawę, że nie jest pewien. Mitchell go jednak nie poganiał. — Dwieście... osiemdziesiąty... pierwszy?

— Dobrze — odparł starzec i znów skinął głową. — Teraz może być trochę pod górkę. Pamiętasz co się stało?

Tym razem Frost nie potrafił w żaden sposób odpowiedzieć na to pytanie. Nie chodziło o to, że miał w głowie czarną pustkę. Było gorzej – gdy próbował sobie coś przypomnieć, przewijało mu się tak wiele obrazów i sytuacji, że po chwili poczuł tępy ból w skroniach. Zamknął oczy i zmarszczył brwi.

— Nie... nie wiem... Za dużo tego — wychrypiał w końcu.

— Spokojnie, powoli. To nie jest wyścig. — Głos Mitchella, tak samo jak do tej pory, niósł w sobie tak wiele kojącego spokoju, że Tony się rozluźnił. — Po kolei. Mężczyzna w garniturze w kratę, coś ci to mówi?

Frost otworzył oczy i zapatrzył się w sufit. Mężczyzna w garniturze w kratę? Tak, pamiętał kogoś takiego. Pamiętał, jak ten ktoś do niego celował. Tylko... kim on, do cholery, był?


Jeszcze tego samego dnia wieczorem Anthony z pomocą doktora stanął na nogi. Uparł się, aby spróbować przejść kilka kroków, ale to było tyle z jego sukcesów. Wszystko to razem wzięte nadszarpnęło jego wciąż wątłe siły. Zasnął bez pomocy jakichkolwiek specyfików, ale nie był to spokojny sen. Nawet rano, gdy się obudził, wyraźnie czuł zapach krwi i po głowie obijały mu się te nieludzkie wrzaski.

Kolejny dzień napawał go większym optymizmem. Doktor powiedział mu, że miał dużo szczęścia i kula nie uszkodziła ważniejszych części mózgu – jak choćby pnia. Ruchowo nie było z Tonym tak źle, w tym względzie bardzo szybko zaczął dochodzić do siebie. Wieczorem bez większych problemów udało mu się przejść po domu doktora, chociaż Frost miał wrażenie, jakby uczył się chodzić na nowo.

— Cóż, muszę być z tobą szczery — zaczął Mitchell. Anthony usiadł przy stole w kuchni, aby odetchnąć po ,,spacerze". Zauważył, że ręce zaczęły mu drżeć, ale gdy położył je na blacie to ustało. — Miałeś naprawdę dużo szczęścia, że żyjesz i możesz poruszać się o własnych siłach. — Doktor usiadł naprzeciwko niego przy kuchennym stole. — Ale bez owijania w bawełnę, to do poprzedniej formy raczej możesz nie wrócić. Ten strzał w głowę pozostawi ci pamiątkę do końca życia. Szczególnie, że widziałem ślady wcześniejszego składania cię do kupy. Już kiedyś oberwałeś naprawdę mocno, prawda? I to pewnie nie raz.

Tony przyglądał się mu chwilę, po czym opuścił wzrok. Jego głowa nadal przypominała zmieloną papkę. Gdyby chociaż stracił pamięć raz, a dobrze – ale w jego przypadku wspomnienia zaczęły mieszać się ze sobą. Obrazy przeplatały się i nakładały, nie potrafił ich umiejscowić względem siebie. Wiele z nich się zatarło i, jak się okazało, w pamięci Frosta pojawiło się też parę rozległych, czarnych plam, które wprowadziły jeszcze większy chaos. Pokręcił głową.

— Możliwe. Nie wiem. Coś mi świta, ale nie mogę sobie nic przypomnieć — powiedział i odetchnął głęboko. Przetarł dłońmi twarz i po tym spojrzał na nie. Już nie drżały i nie wyglądały, aby w ogóle miały drżeć. Może przedtem mu się tylko wydawało?

— Powiedziałbym, że ,,wszystko będzie dobrze", ale dopiero czas pokaże, czy sobie cokolwiek przypomnisz. — Ton doktora jak zawsze był spokojny, wręcz leniwy. Może to dzięki temu Anthony nie zaczął panikować odnośnie swojej sytuacji. A może było mu już wszystko jedno. Na co mu wszystkie wspomnienia: żył, wiedział kim jest i miał się w miarę dobrze. To było już coś. A to, że nie pamiętał paru rzeczy? Mogło być gorzej.

— I tak dziękuję — powiedział krótko, oglądając się na Mitchella. — Nie mam zbyt wiele, aby się odpłacić.

— Nie pomagałem ci dla pieniędzy — odparł szczerze staruszek i uśmiechnął się. — Byłbym również spokojniejszy, gdybyś trochę został w Goodsprings. Nie wygląda na to, abym mógł coś jeszcze zdziałać, ale wolałbym mieć cię na oku jeszcze przez parę dni.

Frost przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

— Pomagasz, ot tak, nieznajomemu, tracisz na niego sporo czasu i energii, nie chcesz nic w zamian i jeszcze się o niego martwisz? — rzucił patrząc starszemu mężczyźnie w oczy. — Czy to nie jest...

— Głupie? — przerwał mu Mitchell z dobrotliwym uśmiechem. — Niektórzy tak to nazywają. Ja wolę określenie ,,bycie człowiekiem".

Tony znów zamilkł na moment, przyglądając się mu uważnie.

— W każdym razie było nierozsądne — stwierdził w końcu. — Nie wiedzieliście z kim macie do czynienia.

— To prawda, nie wiedzieliśmy kim jesteś — przytaknął doktor. — Ale co mówiłoby o nas to, gdybyśmy zostawili kogoś na pewną śmierć, bo to ,,nie nasz problem"? — zapytał, ale Frost pokręcił tylko głową.

— Na Pustkowiach takie myślenie może wpędzić w kłopoty — stwierdził.

— Ale nie jesteśmy na Pustkowiach.

Usłyszeli jak drzwi frontowe się otworzyły i po chwili zamknęły.

— Dziadku? — Po domu rozszedł się znajomy głos.

— W kuchni — odpowiedział staruszek, oglądając się na chwilę przez ramię. Znów spojrzał na Frosta. — Jednak w pierwszej kolejności powinieneś podziękować Jonny'emu. Gdyby nie było go wtedy na cmentarzu i nie powiadomiłby mnie w porę, raczej nie byłoby cię już wśród żywych.

Gdy Mitchell skończył mówić, w drzwiach kuchni stanął wspomniany nastolatek. Uśmiechnął się do Tony'ego z tak szczerą wesołością, że mężczyźnie znów na chwilę wydał się nierealny.

— Wyglądasz już lepiej — zaczął chłopak po przekroczeniu progu. — No... w każdym razie trochę lepiej — poprawił się i dopiero gdy podszedł bliżej, Frost zauważył, że Jonny ma coś w ręku. — Znalazłem go jakiś czas temu pod miasteczkiem, na drodze na cmentarz. Nie widziałem go wcześniej u nikogo, więc pomyślałem... że może jest twój? — Położył na stole znoszony, ciemnobrązowy kowbojski kapelusz. Prawdopodobnie kiedyś miał jaśniejszy kolor, ale brud i wiek zrobiły swoje.

Tony przyglądał się przez chwilę kapeluszowi, ale w końcu sięgnął po niego. Obrócił go w palcach i uśmiechnął się. Zaraz nawet zaśmiał cicho.

— Nie wierzę — rzucił. Podniósł wzrok na chłopaka. W szarych, zmęczonych oczach zabłysło więcej życia, a nawet jakaś iskierka rozbawienia. — Cuda naprawdę się ciebie trzymają, Jonny.


10 września 2281 r., Virgil, Boulder City

Czy mógł nazywać siebie poszukiwaczem? Virgil uważał, że w miarę pasuje. Choć chyba bardziej odpowiednie byłoby zwykłe ,,najemnik". Nie tylko grzebał w śmieciach w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Za kapsle był w stanie zgodzić się i na inne fuchy. Odzyskiwanie długów, ochrona – raz nawet dostał zlecenie zabójstwa, ale to skończyło się trochę inaczej niż ktokolwiek zakładał. Po prostu niedoszła ofiara zapłaciła więcej.

Nie zmieniało to faktu, że Virgil najwięcej czasu spędzał na Pustkowiach, nawet jeśli nie chodziło o plądrowanie opuszczonych wiosek i domów. Nie miał problemu z zapuszczaniem się w dzicz, z dala od głównych dróg. Czuł się tam lepiej, nawet w pewien sposób bezpieczniej. Zwierzęta były prostsze w interakcji. Są głodne? Będą próbowały zabić ciebie. Ty jesteś głodny? Sam próbuj je zabić. Oczywiście nie każde zwierzę nadawało się do jedzenia, ale zakres tego, czego Virgil mógł się po nich spodziewać nie był szeroki. A ludzie? Ci dopiero byli wymyślni w tym, jak szkodzić sobie nawzajem! To nie radskorpiony i olbrzymie mrówki były plagą – tylko człowiek.

Jednak była grupa, którą Virgil w miarę szanował – Wielcy Chanowie. Pomogli mu kiedyś, gdy najbardziej tej pomocy potrzebował, to prawda, ale lubił ich za coś jeszcze. To byli twardzi goście. Podobno zanim RNK weszła z buciorami na te tereny, to Chanowie rządzili na Pustkowiach Mojave. I jakkolwiek inni na nich patrzyli, było im trzeba przyznać jedno – naprawdę dbali o swoich. A spotkać coś takiego było coraz trudniej.

Nie liczył na to, że w Boulder City znajdzie dobrego kupca na tych kilka gratów, które znalazł po drodze. Po pierwszej bitwie o zaporę z dobrze prosperującego miasta zostały dosłownie ruiny. To tu rozegrał się ostatni pojedynek pomiędzy RNK i Legionem. Mimo wszystko było to najbliższe miejsce, w którym Virgil mógł w ogóle spieniężyć to, co znalazł, a pieniędzy i zapasów potrzebował na już. Nie wszystko mógł znaleźć.

W samym Boulder City nie stacjonował żaden oddział, ale te tereny należały do Republiki i Virgil czuł się trochę nieswojo wchodząc do miasta. Nawet, jeśli to nie był pierwszy raz, gdy tu zawitał. Co prawda minęły cztery lata od czasu, gdy chłopak został wyciągnięty z największego bagna w swoim życiu i żaden z tamtych żołnierzy nie powinien już żyć, jednak wciąż mimowolnie spinał się na widok brunatnych pancerzy z wymalowanym dwugłowym niedźwiedziem. Szczególnie że zapora Hoovera była stąd o rzut beretem, a tam znajdowały się największe, poza Camp McCarran, siły RNK na Mojave.

Jedynym miejscem, które warte było odwiedzenia, był saloon Krętoróg. Jeden z niewielu budynków, który prawie w ogóle nie ucierpiał podczas walk z Legionem. Służył również za sklep i w razie potrzeby za motel. Reszta miasta nieszczególnie nadawała się do zamieszkania. Ludzie, którzy przeżyli i nie uciekli wcześniej, wynieśli się po bitwie o zaporę i do tej pory nikt nie próbował odbudowywać Boulder City. Miasto zostałoby zupełnie zapomniane, gdyby nie znajdowało się nieopodal jednej z dróg do Nowego Vegas.

Słońce chyliło się ku zachodowi, zwiastując nadciągający przyjemny półmrok. Grimes lubił ten czas, gdy nie było jeszcze za ciemno, ale oczy mogły już płatać figle. Czuł się wtedy w pewien sposób swobodniej.

Chłopak wszedł do saloonu. Ostatnie promienie ciepłego światła wpadały przez wielkie okna na jednej ze ścian. Druga część sali, gdzie stała włączona szafa grająca, była zacieniona. Virgil rzucił okiem po wnętrzu, ale przy żadnym ze stolików nie siedział ani jeden klient. Poprawił pasek torby na ramieniu i podszedł do lady. Stojący za nią łysiejący mężczyzna z czarnym wąsikiem kończył właśnie wycierać szklanki. Podniósł wzrok na Virgila i uśmiechnął się, widząc potencjalnego klienta. Grimes bez słowa usiadł na jednym ze stołków, zerkając jeszcze na kij bejsbolowy z powbijanymi gwoździami, stojący pod półkami z alkoholem.

— Witamy w Boulder City! Co podać? — odezwał się barman. Przyglądał mu się przez chwilę z uwagą, marszcząc przy tym brwi. — A, to ty! Dawno cię nie widziałem. Myślałem, że nie żyjesz — dodał wesołym tonem. Virgil nie pamiętał jego imienia, nawet jeśli nie raz uzupełniał tutaj zapasy i sprzedawał to, co mu zbywało.

— Jeśli każdego tak witasz, to nie dziwię się, że masz takie tłumy — rzucił Grimes i znacząco obejrzał się za siebie na salę, po czym znów spojrzał na mężczyznę za ladą. Ten skrzywił się, choć nadal nie tracił humoru.

— A weź przestań. Ja się cieszę, że ktoś w ogóle zatrzymuje się u mnie w drodze do Vegas — odparł i po chwili znów się uśmiechał, choć lżej. — Czasem żołnierze wpadną na piwko lub dwa, ale jak mają szmal i czas, to wolą to stracić w Vegas, albo ostatecznie w Nipton. Może nie ma tam kasyn, ale dziwki są tańsze.

— Wódka i dziwki. Chwała bohaterskim żołnierzom, że za to walczą — rzucił kpiąco Virgil i położył torbę na ladzie. Barman zaśmiał się krótko.

Dość szybko dobili targu – chłopak potrzebował głównie wody i czegoś, czym mógłby urozmaicić dietę w czasie wędrówki. Właściciel saloonu też nie był wybredny – w miejscu, gdzie o stałe dostawy było trudno, wszystko się przydawało. Grimes pokręcił tylko nosem na fakt, że nie udało mu się dostać żadnych stimpaków. Nadal nie był do końca przekonany do tej zabawki, ale stimpaki naprawdę potrafiły uratować skórę w krytycznych sytuacjach.

— A wiesz, że przyłapali u nas paru Chanów? — zaczął barman, gdy załatwili interesy i chłopak popijał piwo. Zaintrygowany uwagą odstawił butelkę.

— Jaja sobie robisz? Co by mieli tu robić? — zapytał. Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Cholera wie. Patrol ich dorwał jakiś czas temu i przymknął na starym posterunku — odpowiedział właściciel i zebrał odkupione od Virgila rzeczy, aby wynieść je na zaplecze.

— I nie zabrali ich do zakładu karnego? — dopytywał dalej chłopak. Już sam fakt, że Chanowie zapuścili się tak daleko na tereny RNK był co najmniej dziwny. Zastanawiające było również to, że żołnierze po schwytaniu Chanów nie odesłali ich od razu do najbliższego więzienia, gdzie RNK zamykało wszelkich bandziorów i gnidy, jakie udało im się złapać.

— Coś słyszałem, że mają tam problemy — kontynuował barman. — Nie wiem do końca o co chodzi, ale to chyba nic przyjemnego. Wszyscy biorą wodę w usta, a Chanów dalej trzymają tutaj pod kluczem.

Virgil pokręcił głową i napił się piwa. Od dłuższego czasu omijał wszelkie wioski i miasta, więc nie słyszał żadnych nowin. Problemy w zakładzie karnym? To śmierdziało buntem, co by go wcale nie zdziwiło. Republika grabiła sobie od dawna i to u każdego, kogo tylko spotkała. Kwestią czasu było aż w końcu kogoś naszła ochota, aby dać RNK po pysku.

Jednak myśli chłopaka powędrowały w trochę innym kierunku. Zastanawiał się, co zaszło, że Chanowie zostali uwięzieni. I co w ogóle tu robili? RNK i Wielcy Chanowie nie pałali do siebie miłością. Przy nich nawet najgroźniejszy pies z najwredniejszym kotem się chował. Gdy tylko zobaczyli siebie nawzajem, od razu otwierali ogień, nawet bez słowa wyjaśnienia.

Mógł w sumie zapomnieć o sprawie i ruszyć dalej, do Vegas. W końcu to nie był jego problem, ale nie potrafił. Nie dlatego, że kochał Chanów – po prostu nie lubił mieć u kogoś długów, nawet tych wyimaginowanych. A to w końcu Chanowie pomogli mu te parę lat temu. Być może tylko dzięki nim nadal żył. Teraz role w pewien sposób się odwróciły.

— Zostajesz na noc? — słowa barmana ściągnęły Virgila na ziemię. Obejrzał się na mężczyznę i chwilę zastanawiał. W końcu uśmiechnął się, szczerząc się przy tym.

— Nie, pora na mnie. Mam coś do załatwienia — powiedział.