Rozdział 2. Ten, który przeżył

16 sierpnia 2281 r., Virgil, gdzieś na Pustkowiach

Dopiero nad ranem dotarli do kolejnej, opuszczonej wioski. Chociaż słowo ,,wioska" było zbyt szumne dla trzech starych domów. Cała reszta leżała w gruzach, strasząc pojedynczymi ścianami wystającymi z ziemi jak krzywe zęby w paszczy jakiegoś prehistorycznego gada.

Zatrzymał się i obejrzał po budynkach. Wszystkie wyglądały tak samo – rozsypujący się, szarawy tynk i pozabijane okna. Jeden z dachów zaczynał się powoli zapadać.

— Dobra, to podzielimy... — zaczął jego towarzysz, ale Virgil nawet go nie słuchał. Bez słowa ruszył w stronę najbliższego domu. — Albo róbmy sobie co chcemy. Tak też można — dokończył mężczyzna i machnął na niego ręką, sam idąc w stronę drugiego domu.

Nacisnął klamkę i drzwi bez oporu ustąpiły. Mało kto zawraca sobie głowę zamykaniem domu, który właśnie opuszcza się prawdopodobnie na zawsze. Szczególnie jeśli – na przykład – nie robi się tego z własnej woli.

Wszedł do niewielkiego saloniku. Było tu, o dziwo, całkiem czysto. Jedynie na wypłowiałej kanapie w jednym miejscu widniało rozdarcie, ale reszta wyglądała schludnie. Najwidoczniej w tym wypadku mieszkańcy opuścili dom mniej lub bardziej dobrowolnie, bez większego pośpiechu i do tego jeszcze nikt nie zdążył go obrobić. Uśmiechnął się na tę myśl – w końcu szansa na jakiś sensowniejszy łup. Najpierw sprawdził niewielki regał, ale poza starymi książkami nic tam nie znalazł.

Virgil był jeszcze młody, co najwyżej po dwudziestce. Wysoki i szczupły nie miał spektakularnej muskulatury, ale przez skórzaną kurtkę, wyposażoną w naramienniki sklecone ze znaku drogowego, wyglądał na lepiej zbudowanego. Wypłowiałe blond włosy związał w niewielki kucyk, choć mimo to kilka kosmyków uwolniło się i opadło mu na czoło. Podłużna twarz o ostrych rysach nosiła ślady kilkudniowego zarostu, a pod jasnymi, niebieskimi oczami pojawiły się niezdrowe cienie. Jego spojrzenie miało w sobie coś hipnotyzującego, dzikiego. Bystre i uważne, sprawiające wrażenie przenikającego wprost do czyichś myśli, a zarazem drapieżne, jakby miało te myśli pożreć.

Z salonu przeszedł do sypialni. Tu również panował porządek, choć poza podwójnym łóżkiem stała tu tylko szafa. Nie wyglądało to najlepiej, ale najpierw podszedł do szafy. Poza kilkoma ubraniami znalazł tam pudełko, w którym trafił na pistolet 10mm z opakowaniem amunicji. Gwizdnął. Co prawda istniała duża szansa, że broń była po prostu uszkodzona i dlatego ktoś ją zostawił, jednak mimo wszystko mógł coś za nią dostać, a za amunicję na pewno zarobi parę kapsli. Wrzucił znalezisko do torby i zamknął szafę. Kucnął, aby zajrzeć jeszcze pod łóżko i szczęście znów się do niego uśmiechnęło. Zza upchanych tam szmat wyciągnął kasetkę. Była zamknięta na klucz, ale wystarczyło podważyć zamek nożem i ten puścił bez problemu. W środku znalazł dwie paczki papierosów i jakiś woreczek, który przyjemnie zabrzęczał przy poruszeniu. Otworzył go i wysypał część zawartości na dłoń. Sakiewka była pełna kapsli.

— Bingo! — rzucił i zaśmiał się. Papierosy wraz z kapslami również trafiły do torby. Chłopak poszedł sprawdzić łazienkę, ale poza opakowaniem środków przeciwbólowych nie znalazł tam nic ciekawego. Idąc do kuchni minął jeszcze jeden, mniejszy pokój i choć zawahał się, to jednak tam nie zajrzał.

Kuchnia, w odróżnieniu od reszty domu, wyglądała trochę gorzej. Na blacie rozrzucone puste puszki, a po podłodze walało się kilka papierowych opakowań. Wchodząc do środka o mało na coś nie nadepnął. Cofnął nogę i opuścił wzrok. Zobaczył zabawkową ciężarówkę nuka-coli... Przez krótką chwilę przyglądał się jej tępym wzrokiem zanim schylił się, aby wziąć zabawkę. Obejrzał ją dokładnie, jakby pierwszy raz w życiu widział coś podobnego. Zastanowił się, ale delikatnie odstawił samochodzik na stół. Rozejrzał się jeszcze raz po kuchni, po czym powoli wycofał.

Ostatni dom sprawdził wraz z towarzyszem. Jedyne, co tam było warte zachodu, to trzy butelki whisky.

— Dupa kretoszczura. Gówno znaleźliśmy — rzucił mężczyzna i westchnął, ale zaraz uśmiechnął się. — Ale zawsze lepsze niż nic. Przynajmniej w poprzedniej wiosce było więcej fantów. No, dobra, znam tu niedaleko milutkie miejsce. Możemy się zatrzymać i podzielić łupem. — Mówiąc to, poprawił torbę na ramieniu i odwrócił się, gotów do odejścia.

— To nie będzie konieczne — stwierdził chłopak spokojnym tonem. Powoli sięgnął za plecy i złapał rękojeść noża wsadzonego za pasek.

— Co? — zapytał, oglądając się na blondyna. W tej samej chwili poczuł przeszywający ból pod żebrami. Spojrzał w dół, na nóż wbity w brzuch. — Co do... — Podniósł na chłopaka zaskoczony wzrok. Blondyn wyszczerzył się do niego, a jego oczy zabłysły rozbawieniem.

— Wybacz stary, ale będę pierwszy — powiedział i wyszarpnął nóż, przy okazji zabierając od towarzysza pistolet przytroczony do paska. Mężczyzna zachwiał się i upadł. Trzymając się za obficie krwawiącą ranę, odsuwał się tyłem od oprawcy.

— Popierdoliło cię?

— Masz mnie za głupiego? — rzucił blondyn z uśmiechem. Niespiesznym krokiem szedł w jego stronę. Broń byłego towarzysza rzucił na ziemię, daleko poza jego zasięg. — W tym ,,milutkim miejscu" czekają twoi koledzy, prawda? Miałem odwalić robotę i jeszcze zanieść wam fanty prosto pod nos.

— Kiedy ty... — wydukał mężczyzna. Chłopak znów się wyszczerzył.

— Od początku, złoty mój. Od samego początku. — Bez trudu dogonił towarzysza i stanął tuż nad nim. Mężczyzna przekręcił się na brzuch i chciał odczołgać, ale blondyn uklęknął i usiadł mu na plecach okrakiem. Wolną ręką złapał za jego włosy, a nóż przystawił mu do gardła. — Ale zawsze robota idzie szybciej we dwóch, no nie?

— Czekaj! — pisnął mężczyzna. Czując zimny metal na skórze, nie próbował się szarpać. — Oddam ci wszystko! Proszę!

Blondyn wzruszył ramionami.

— I tak sobie to wezmę — stwierdził beznamiętnie i szybkim, sprawnym ruchem przejechał ostrzem po gardle byłego towarzysza. Mężczyzna wytrzeszczył oczy zaskoczony. Zacharczał coś niewyraźnie zanim zalała go krew.

Virgil natomiast, jak gdyby nigdy nic, wytarł nóż o jego koszulę i wstał. Nie czekając aż umrze, wziął jego torbę. Wraz ze swoją przerzucił ją sobie przez plecy, ruszając w swoją stronę.


16 sierpnia 2281 r., Jonathan, Goodsprings

— A ty dokąd się wybierasz?

Głos Trudy za plecami zaskoczył go, przez co o mało nie przewrócił się, gdy nogą zahaczył o próg. Odwrócił się do ciotki. Kobieta zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi.

— Nigdzie. Tak tylko chciałem się przejść. — Wzruszył ramionami. Widząc nieprzekonaną minę Trudy, uśmiechnął się do niej. Ciotka westchnęła i pokręciła głową.

— Jeśli musisz znów tam iść, to przynajmniej weź dla Mitchella ziemniaki. Nie będę musiała później sama się tam wybierać — rzuciła. Teraz to Jonny zmarszczył brwi.

— Wcale nie...

— Jasne, już ci wierzę — przerwała mu i zniknęła na chwilę za drzwiami. Wróciła z niewielkim workiem, który mu podała.

Noc ,,egzekucji", której Jonathan był świadkiem, była jedną z dłuższych w życiu chłopaka. Nie silił się na wymyślenie jakiejś historii. Powiedział dziadkowi prawdę – że ktoś został postrzelony na cmentarzu. Po drodze zgarnęli jeszcze dwóch farmerów wracających z baru, którzy pomogli zabrać nieznajomego do domu Mitchella.

Doktor nie był prawdziwą rodziną Jonny'ego. Pochodził z jednej z Krypt wybudowanych przed Wielką Wojną. Opuścił ją jednak, aby pomagać mieszkańcom Pustkowi. Jego wiedza i umiejętności lekarskie wydawały nie mieć sobie równych, ale w tym konkretnym przypadku mogły nie wystarczyć. Nieznajomy potrzebował znaleźć się w prawdziwym szpitalu – a w najbliższej okolicy nie było żadnego, ani nawet niczego, co choć trochę przypominałoby szpital.

Mężczyzna wciąż żył, choć z tego, co mówił dziadek, nie było większych szans, aby ten stan utrzymał się do rana. Mimo to Mitchell spróbował mu pomóc. Szczęściem w nieszczęściu było to, że kula przeszła na wylot. Dodatkowe wyjmowanie pocisku mogło być poza możliwościami doktora w takich warunkach, nie mówiąc już o zakażeniu.

Operacja, przy której Jonny również musiał pomóc, trwała kilka godzin. Mitchell, wprowadzając się do Goodsprings, przywiózł ze sobą trochę specjalistycznego sprzętu, resztę próbował skompletować w Primm. Daleko temu było do szpitalnego wyposażenia, ale na bliższą i dalszą okolicę nie znalazło się nic lepszego. Doktor wykorzystał nawet sporą część swoich zapasów stimpaków, które po wstrzyknięciu przyspieszały leczenie ran. Pozostało im tylko czekać.

Od tamtej nocy minęło już kilka dni. Nieznajomy uparcie nie umierał... ale też wciąż nie wyglądało, aby miał się obudzić. Jonathan nie potrafił myśleć o niczym innym, choć nie tylko on. Wydarzenie na cmentarzu postawiło całe miasteczko na nogi, ale na szczęście mężczyzna w kraciastym garniturze jak i jego ludzie nigdy więcej się nie pojawili.

— Dziadku? — Jonny od razu po wejściu do domu Mitchella skierował się do salonu, gdzie starszy mężczyzna zazwyczaj przesiadywał, ale nie znalazł go tam.

— Jonathan? — Staruszek wychylił się z pokoju, który służył mieszkańcom miasteczka za przychodnię lekarską.

— Mam przesyłkę od Trudy. — Chłopak uniósł worek i nim pomachał. Mitchell polecił mu zostawić go w kuchni, po czym znów zniknął za drzwiami. Jonny zrobił, co dziadek kazał, po czym sam udał się do pokoju, w którym siedział staruszek.

Było to największe pomieszczenie w domu Mitchella, podzielone parawanami na mniejsze obszary. W najmniejszym z nich stało biurko z krzesłami, służące za gabinet. Pod jedną ze ścian wciśnięto wszystkie większe szafy i szafki, w których doktor trzymał sprzęt i leki. Najwięcej miejsca zajmowały trzy łóżka – dwa z nich stały obok siebie. Trzecie, umiejscowione pod oknem, oddzielone było od reszty kotarą. To na nim leżał nieznajomy. Jonathan po drodze obejrzał się na zostawioną na krześle bluzę, której do tej pory zapomniał zabrać. Wzdrygnął się na widok zaschniętej krwawej plamy, przypominając sobie noc sprzed kilku dni.

— Nadal bez zmian? — zapytał dziadka, podchodząc bliżej. Stanął za plecami siedzącego na krześle staruszka.

— Jak widać — odparł Mitchell.

Unosząca się delikatnie, ale miarowo pierś nieznajomego świadczyła o tym, że nadal żył. Mężczyzna nie wyglądał najlepiej, czemu nie można się było dziwić. Jego skóra przybrała niezdrowy, papierowy odcień, przez co cienie pod zapadłymi oczami oraz ciemny zarost odznaczały się jeszcze bardziej. Z drugiej strony wyglądał na zadbanego, zupełnie nie przypominał farmerów z Goodsprings. Pierwsza myśl Jonny'ego o tym, że nieznajomy mógł ważyć trzy razy więcej niż on, nie była zbytnio przesadzona. Mężczyzna był wysoki, musiał mieć blisko dwa metry, może nawet ponad, do tego był dobrze zbudowany.

Agresorzy nie zabrali nic więcej poza tajemniczą paczką. Zostawili nawet rewolwer Magnum 44, który nie był taką tanią zabawką. Dodatkowo Jonny znalazł w kieszeni płaszcza nieznajomego garść kapsli i nieśmiertelnik armii RNK. Podpisany był ,,Anthony Frost".

— Myślisz, że jest wojskowym? — zapytał chłopak dziadka.

— Kto wie. Jeśli się obudzi, to nam powie — odparł Mitchell. Sprawdził tętno pacjenta.

— Nie ciekawi cię to? — Jonathan przyglądał się temu, co robił doktor. Ten jednak cały czas zachowywał leniwy spokój.

— Jak ten nieszczęśnik umrze, jakie to będzie miało znaczenie? — rzucił i wstał z krzesła. — Jeśli chodzi o całokształt, uznałbym jego stan jako dobry. Wszystko teraz zależy od tego, czy jego głowa będzie w stanie choć trochę się zregenerować. Nic więcej zrobić nie mogę, reszta zależy już od niego samego. — Skierował się do wyjścia z pokoju, odprowadzany wzrokiem przez chłopaka. Gdy drzwi się za nim zamknęły Jonny znów obejrzał się na nieprzytomnego mężczyznę. Przyglądał się mu dłuższą chwilę, po czym westchnął.

— Nie możesz teraz umrzeć — powiedział. — Nie po tym wszystkim.


16 sierpnia 2281 r., Anthony, Goodsprings 

Nie możesz teraz umrzeć...

Te słowa obijały mu się po głowie jak jakieś zapętlone nagranie. Czuł gorąco i zimno zarazem. Widział tłum cienistych postaci, które rozpływały się w ogniu, aby po chwili scalić się na powrót i odlecieć ku zamarzniętemu niebu. Słyszał dudnienie, od którego trzęsła się ziemia pod jego stopami. Przeraźliwe wycie wwiercało mu się w głowę.

Nie miał wątpliwości – był w piekle. W końcu tu trafił. Nie był tym faktem zaskoczony. Wręcz przeciwnie, czuł dziwną ulgę. To koniec, nie musi dłużej uciekać przed tym, przed czym uciec się nie dało. Nieważne, gdzie trafił. To było nic w porównaniu z tym, co przeżywał do tej pory. Co musiał w sobie nosić.

Nie możesz teraz umrzeć...

Nagły podmuch przewrócił go na kolana. Jego dłonie wylądowały w czymś ciepłym i lepkim. Gdy uniósł je, aby na nie spojrzeć, poczuł zapach krwi. Dudnienie stało się jeszcze mocniejsze, przez co grunt zaczął pękać. Rozsypało się wszystko, co było wokół niego, pozostawiając czarną otchłań. Cieniste postaci spaliły się w ogniu, wydając przy tym ostatnie, rozdzierające wycie.

Nie możesz teraz umrzeć...

Zdał sobie sprawę z tego, że to był jego głos. To on powtarzał te słowa raz za razem, jakby chciał, aby wryły mu się na zawsze w pamięć. Jednak wtedy zaczęły uciekać, blednąć. Każde powtórzenie było cichsze, brakowało mu sił. W końcu został zupełnie sam pośród czarnej pustki, gdzie nie rozchodził się żaden nawet najcichszy dźwięk. Nie czuł i nie słyszał już nic. Nawet tego, gdy łapiąc się za głowę, zaczął wrzeszczeć. Przeszywający ból rozsadzał mu skronie. I wtedy, jeszcze raz na koniec zanim wszystko zniknęło, usłyszał cichy głos, ale już nienależący do niego:

Ich krew na twoich rękach...


W błogą pustkę i nicość zaczęła wkradać się iskra świadomości. Najpierw wydawało mu się, że coś słyszy. Czyjś głos – delikatny i kojący, choć nie mógł rozpoznać słów. Kroki i jakieś skrzypienie. Znów ten głos, a po tym cichy śmiech.

Nie panikował, jego myśli wciąż za bardzo rozbiegały się we wszystkie strony, aby zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Spróbował poruszać palcami dłoni. Nie był pewien, czy mu się udało, ale miał takie wrażenie.

Nie miał ochoty otwierać oczu. Nie wiedział dlaczego. Czuł jakieś irracjonalne ukłucie strachu na to, co miałby zobaczyć. Jednak z drugiej strony... co w ogóle miałby zobaczyć? Nie potrafił na to odpowiedzieć, bo za każdym razem, gdy się starał, natrafiał na czarną pustkę w swojej pamięci. W końcu jednak się przemógł, choć w pierwszej chwili powieki odmówiły mu posłuszeństwa. Nie spieszył się. Miał wrażenie, że ten stan był mu dobrze znany. Zawieszenie pomiędzy życiem, a śmiercią. Przyjemny, błogi sen, który mógłby trwać wiecznie.

Powieki wreszcie ustąpiły. Powoli otworzył oczy i zamrugał. Nad sobą zobaczył ciemnoszary sufit. Cóż, niezły początek – pomyślał. Leżał bez ruchu jeszcze przez chwilę, ogniskując wzrok i upewniając się, że świadomość w miarę zaczęła mu wracać, choć z tym ostatnim mogłoby być lepiej. Miał wrażenie, że wnętrze jego głowy to jakaś nieświeża papka.

Ktoś jeszcze był w pomieszczeniu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jego ciało było zesztywniałe, ale rozejrzał się ostrożnie. Z jednej strony miał okno i ścianę, tego samego koloru co sufit. Natomiast po drugiej naprawdę ktoś siedział. Drobna postać skulona na krześle i skupiona na czytaniu książki. Odcinała się na tle jasnego pokoju przez czarny, chyba za duży o kilka rozmiarów sweter i potargane, rude włosy.

W pewnym momencie postać podniosła na niego wzrok i poczuł przypływ paniki. Wydało mu się, że znał tę twarz, ale zanim sobie przypomniał skąd – ta zniknęła, zastąpiona przez upstrzoną piegami twarz chłopca. Szeroko otworzone jasne, orzechowe oczy wpatrywały się w niego z niedowierzaniem. On sam mógł tylko patrzeć, niezdolny jeszcze do żadnego większego ruchu, czy choćby wypowiedzenia słowa.

— Dziadku! — Chłopiec zerwał się gwałtownie. Książka, którą trzymał upadła na podłogę. — Dziadku! Obudził się!