Prolog

Wojna
Wojna nigdy się nie zmienia...


Rok 2077

Kończące się surowce, brak ropy, kryzys polityczny – to wszystko doprowadziło do rozwiązania ONZ, która była gwarantem stabilności na świecie. Mocarstwa takie jak Stany Zjednoczone, ZSRR i Chiny zaczęły być coraz bardziej agresywne.

Nadszedł dzień 23 października. Początek, a zarazem koniec Wielkiej Wojny. Nie było ważne kto zrzucił pierwszą bombę – w krótkim czasie cała Ziemia pogrążyła się w ciemności. Ładunki jądrowe dokonały niewyobrażalnych spustoszeń oraz na długo skaziły większość terenów i wód. Ci, którzy zdążyli dotrzeć do wybudowanych wcześniej Krypt byli stosunkowo bezpieczni. Pozostali musieli zmagać się z nuklearną zimą oraz mutacjami zwierząt, a nawet ludzi. Obraz Ziemi zmienił się bezpowrotnie.

Mimo że jej liczebność drastycznie spadła – ludzkość przetrwała. Na gruzach starego świata z czasem zaczęto budować nowy.


Rok 2281

Ponad dwieście lat po Wielkiej Wojnie większość terenów wciąż nie nadaje się do życia. Krajobraz stanowią ruiny starego świata lub przyroda, która zabrała nieużytki we własne władanie. Surowce: pożywienie, energia, czysta woda, a nawet broń – to wszystko jest na wagę złota, czy raczej nowej waluty – kapsli. Każdy nadający się do zasiedlenia obszar to oaza wśród Pustkowi. A te, nawet bez zmutowanych zwierząt, nie są zbyt gościnnym miejscem.

W zachodniej części Ameryki Północnej panuje Republika Nowej Kalifornii – duchowy następca dawnych Stanów Zjednoczonych. Republika działa według wartości starego świata takich jak demokracja, wolność i rządy prawa. Stara się także przywracać i utrzymywać porządek na Pustkowiach. Jednak ma na wschodzie poważnego wroga – Legion Cezara. Łowców niewolników wzorujących się na starożytnym Rzymie, pozostawiających po sobie tylko krew i zgliszcza. Edward Sallow, który nadał sobie imię Cezara, pragnie odbudować świat wedle własnej wizji, twardą ręką, gdzie wszyscy bluźniercy zostaną wytępieni lub trafią do niewoli. Legion wydaje się siłą nie do zatrzymania, okrutną i bezwzględną. Cztery lata wcześniej, podczas pierwszej bitwy o zaporę Hoovera udało się ich odeprzeć, ale to tylko kwestia czasu, gdy niebezpieczeństwo powróci...



2264 r., Goodsprings

Goodsprings to było dobre miejsce na osiedlenie, ciche i spokojne. Może przez bycie na uboczu mogło mieć problemy z dostawami, ale przynajmniej nikt nie zawracał sobie głowy tym małym miasteczkiem i mogło żyć swoim tempem, według swoich zasad. Dlatego Laura Rowe zatrzymała się właśnie tutaj i postanowiła pomóc swojej nowej przyjaciółce – Trudy – przywrócić Goodsprings świetność.

Trudy całe dotychczasowe życie spędziła podróżując z miejsca na miejsce. Nie dlatego, że to lubiła, ale nigdzie nie miała własnego kąta. Przynajmniej do czasu, gdy trafiła tutaj – do małej osady liczącej dosłownie kilku mieszkańców. Dziewczyna wraz z towarzyszami osiadła tu najpierw z planem, aby odpocząć od drogi jakiś miesiąc czy dwa i przy okazji pomóc miejscowym stanąć na nogi. Ostatecznie ich pobyt przedłużył się i koniec końców osiedlili się tu na stałe.

A Laura... Laura uciekała, choć nikt jej nie gonił. Spora część jej życia była podobna do tego, co przechodziła Trudy, ale ona już wcześniej znalazła pierwszy dom – w ruinach Vegas. Ciągle z miejsca na miejsce, ciągle w drodze, a gdy wreszcie znaleźli ten dom... coś się zmieniło. Buciarze wreszcie znaleźli swoje miejsce na ziemi, tylko czy było warto? Czy ten dom był wart wewnętrznej wojny i rozłamu? Może Benny naprawdę był w stanie to naprawić. Może rzeczywiście wiedział, co będzie dla nich wszystkich najlepsze i nie było innego sposobu.

Może.

Laura jednak miała złe przeczucia. To już nie było jej plemię i nie wiedziała jak się odnaleźć. Bała się. A Trudy nigdy nie pytała o jej przeszłość i była jej za to wdzięczna. Może przyjaciółka miała jakąś teorię i najpewniej wyciągnęła błędne wnioski, gdy brzuch Laury zaczął widocznie rosnąć. To był powód, aby na poważnie pomyśleć o osiedleniu. A stary saloon Prospektor, po niewielkim odświeżeniu, świetnie nadawał się na nowy dom.

— Jeszcze trochę i zrobi się tu naprawdę przytulnie — stwierdziła Trudy, stawiając na ladzie ostatnią skrzynkę. Butelki z piwem zabrzęczały cicho.

— Jak to dobrze, że Otisowi udało się załatwić choć trochę zapasów w Primm — rzuciła Laura. Wyjęła kilka butelek i zaczęła je rozstawiać na półkach.

Obie dziewczyny miały jedną, wspólną cechę – rude włosy. Choć te Rowe były jaśniejsze, bardziej przypominające miedź. Kiedyś była z nich bardzo dumna, ale po ucieczce z Vegas ścięła je na krótko. Na początku chciała nawet zgolić głowę na zero, jednak na to zabrakło jej odwagi.

— Tak, chwała Otisowi — odparła Trudy i weszła za ladę, aby pomóc przyjaciółce z piwem. — Tylko nie mów mu, że to powiedziałam. Inaczej będzie nam jęczał o darmowe picie.

Laura zaśmiała się krótko.

— Pozwolisz, że zostawię cię już samą — powiedziała, gdy się uspokoiła. — Obiecałam doktorowi Mitchellowi, że dziś przyjdę. Coś czuję, że malcowi zaczyna się śpieszyć na ten świat. — Mówiąc to pogładziła sporych rozmiarów brzuch.

Na początku myśl o ciąży ją przeraziła, a ze swojego stanu zdała sobie sprawę dopiero po odejściu z Vegas. Gdyby nie natknęła się wtedy na Goodsprings, prawdopodobnie spanikowałby i wpadła w tarapaty. Bo do Buciarzy na pewno by nie wróciła.

— To jakie w końcu wybrałaś imię? — zapytała Trudy. Laura uśmiechnęła się.

— Santana — odpowiedziała. — Jeśli to będzie córka, to będzie miała na imię Santana.

— Boję się zapytać o imię dla syna...

Rowe znów się zaśmiała.

— Jonathan wystarczy — stwierdziła i złapała swój sweter. Opatuliła się nim szczelnie. — Żona doktora pewnie nie zechce mnie tak łatwo wypuścić, więc do zobaczenia rano — rzuciła jeszcze i skierowała kroki w stronę wyjścia.

Wyszła na zewnątrz. Mimo tego, że skończyła wcześniej i tak było już późno. Miasteczko, szykując się powoli do snu, wyglądało na zupełnie opuszczone. Poza saloonem i sklepem tuż obok niewiele budynków można było uznać za nadające się do zamieszkania. Część z nich była zupełnie zrujnowana, ale nikt nie miał ani sił, ani czasu, aby coś z nimi zrobić. Jedynie materiały z tych gruzowisk posłużyły przy remoncie innych domów.

Ruszyła po popękanym i pokruszonym asfalcie w stronę niewielkiego wzniesienia, na którym stał dom doktora Mitchella. Mężczyzna również niedawno wprowadził się do miasteczka. Jego żona była osobą chorowitą, ale o wielkim sercu. Pani Dianne nadała Goodsprings tego niespotykanego na Pustkowiach ciepła, nawet jeśli sama niewiele wychodziła z domu. Jej mąż podobnie. Prawdopodobnie gdyby nie ta dwójka, Laurze i Trudy nie udałoby się nawet zacząć wprowadzać swojego planu w życie.

Chciały, aby Goodsprings było inne. Aby przypominało prawdziwy, bezpieczny dom o jakim obie zawsze marzyły.


2264 r., gdzieś na południowych Pustkowiach Kalifornii

Dla Anthony'ego Frosta to była pierwsza taka misja aż tak daleko w terenie. Do tej pory kończyło się na patrolach najbliższej okolicy i jedynie przerzucano ich z miejsca na miejsce.

Jego, jak i innych, do wstąpienia w szeregi armii RNK skusiły młodzieńcze sny o bohaterstwie i przygodzie. Tony chciał pomagać ludziom, chronić ich – chciał móc coś zrobić. Ludzie potrzebowali obrońców. Kogoś, kto będzie utrzymywał porządek i bronił słabszych.

Dlaczego więc teraz naszły go wątpliwości?

Przyglądał się temu, jak dowódca oznajmiał mieszkańcom wioski, że od teraz ich ziemia została wcielona do Republiki. Tony nie rozumiał skąd te nienawistne spojrzenia wieśniaków. Jeden z mężczyzn splunął na ziemię z pogardą.

— To nasz dom, nic wam do tego — warknął i wystąpił przed szereg. Zacisnął pięści. — To nasza ziemia. Nikt was tutaj nie zapraszał.

Dowódca stał niewzruszony, patrząc na mężczyznę znużonym wzrokiem.

— Republika przejmuje jurysdykcję nad tymi terenami — powtórzył beznamiętnie. — Opór jest bezcelowy.

— Gdzie ta wasza wolność, co? — Mężczyzna nie miał zamiaru odpuścić. Podszedł o krok bliżej, ale poza nim nikt więcej się nie poruszył. — Radziliśmy sobie do tej pory bez was i możemy sobie radzić dalej! — Machnął ręką wskazując na rozpadające się budynki, połatane co stabilniejszymi deskami. — To NASZA ziemia!

— To tylko dla waszego dobra. — Nerwowe przemówienie nie zrobiło na dowódcy żadnego wrażenia. — RNK w zamian za posłuszeństwo będzie was chronić.

— Chronić — prychnął mężczyzna i jeszcze raz spojrzał na dowódcę z nienawiścią. — A gdy przyjdzie co do czego, to was nie będzie. — Ostatnie słowa powiedział cicho, wręcz mruknął pod nosem. O dziwo, wycofał się. Jakkolwiek nie był zdenerwowany, miał na tyle rozumu, aby nie prowokować oddziału wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Tony widział za jego paskiem stary pistolet, ale zużyta broń nie mogła się równać ze sprzętem RNK.

Dowódca odwrócił się i skinął ręką.

— Rozbijamy obóz — zakomenderował. Oddział ruszył się z miejsca. Anthony obejrzał się jeszcze na wieśniaków, ale nie miał odwagi, aby spojrzeć im w oczy. Czuł wstyd, choć wiedział, że nie powinien. W końcu to Republika ma rację. Trzeba zrobić porządek na Pustkowiach, nie można pozwolić na anarchię. To jedyna droga ludzkości – rządy prawa pod jednym, wspólnym sztandarem.

Prawda?


2264 r., okolice Denver, Kolorado

— Virgil! — Blondwłosa kobieta zatrzymała się na progu i rozejrzała. — Wracaj do domu! Już późno!

— Już idę mamo! — odkrzyknął jej kilkulatek i zsunął się z pozostałości niskiego murku. Zabrał jeszcze swój samochodzik, po czym popędził do domu. Jak burza wpadł do kuchni i wskoczył na wolne krzesło. — Jak dorosnę to zostanę podróżnikiem — rzucił i zaczął jeździć samochodzikiem po blacie stołu. — I zobaczę caaały świat! Wiesz co mówił Lee? Że gdzieś tam są prawdziwe lasy, takie z drzewami!

— Dobrze, dobrze kochanie — powiedziała kobieta, nawet nie próbując przerywać potoku słów syna. Przechodząc obok, pogłaskała jego jasne, rozczochrane włoski.

Virgil bawił się spokojnie, nucąc coś sobie pod nosem. Nie mieszkali tu sami – poza nim i jego rodzicami, w jednym domu mieszkały jeszcze dwie rodziny. Ledwo się tu mieścili, w sumie osiem osób, z czego on był tu jedynym dzieckiem. W wiosce złożonej z jeszcze dwóch takich domów, którą dorośli śmiesznie nazywali – karawanseraj – miał tylko jednego kolegę, trochę starszego od niego Lee. Resztę względnych rówieśników stanowiły dwie dziewczynki, z którymi Virgil nie potrafił się dogadać, oraz jeden szkrab uczący się dopiero chodzić.

Chłopiec nie zauważył nawet, gdy na zewnątrz zrobiło się jakieś zamieszanie. Matka zaczęła nerwowo wyglądać przez okno, ale po chwili do domu wpadł ojciec. Chłopiec, zaskoczony tym nagłym wtargnięciem, upuścił swój samochodzik na ziemię.

— Legion! Legion tu idzie! — krzyknął mężczyzna przerażony. Matka również zaczęła krzyczeć i bez słowa wyjaśnienia złapała syna, ciągnąc go do pokoju. Virgil nie wiedział co się dzieje. Legion? Jak to Legion? Przecież to tylko taka bajka, którą dorośli straszą dzieci. Tak przynajmniej mówił Lee.

Matka kazała mu zabierać swoją kurtkę, sama wrzucając do torby co popadnie. Virgil był tak przestraszony i zdezorientowany, że w pierwszej chwili nie mógł ruszyć się z miejsca. A na zewnątrz było słychać coraz wyraźniejsze krzyki, do których zaczęły dołączać wystrzały z broni. Nagle kobieta zamarła, nasłuchując. Ktoś strzelał tuż obok ich domu. Chłopiec podniósł na matkę wzrok, ale ta bez ostrzeżenia wepchnęła go do szafy.

— Siedź tutaj cicho i nie wychodź, choćby nie wiem co — powiedziała do niego drżącym głosem, nim zamknęła go w środku. Chwilę po tym coś uderzyło w drzwi domu i do środka wtargnęli jacyś ludzie. Virgil słyszał ciężkie kroki kilku osób i obce głosy. Matka krzyczała i płakała, gdzieś też przebijał się głos ojca. Chłopiec skulił się w rogu szafy. Ze strachu zasłonił uszy dłońmi. Bał się nawet oddychać. Uderzenie i coś ciężkiego upadło na podłogę. Znów obce głosy i płacz matki. Ktoś przeszedł tuż obok szafy. Virgil skulił się jeszcze bardziej.

Zamieszanie trwało tylko chwilę, ale chłopiec miał wrażenie, że ciągnęło się przez całą wieczność. W pewnym momencie obcy wyszli, zabierając ze sobą ojca i matkę. Zrobiło się cicho, przynajmniej w domu. Do Virgila dobiegały niewyraźne odgłosy z zewnątrz. Jeszcze długo siedział w szafie, zanim znalazł w sobie tyle odwagi, aby nieśmiało wyjrzeć.

W domu naprawdę nie było już nikogo. W pierwszej chwili miał ochotę zawołać rodziców, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Chłopiec trząsł się cały, jednak udało mu się wyjść z szafy, a nie z niej wypaść, choć było blisko. Zamieszanie na zewnątrz trwało nadal. Niepewnie skierował się do kuchni. Okno znajdowało się tuż nad zardzewiałym, nieużywanym zlewem. Wspiął się na niego, aby móc wyjrzeć na zewnątrz. Przez to, co zobaczył, chciał krzyknąć, ale jednocześnie jego gardło się ścisnęło. Chłopiec wstrzymał oddech, mogąc tylko patrzeć.

Obcy, ubrani w czerń i czerwień, zebrali mieszkańców na placu pomiędzy domami. Virgil dostrzegł różową sukienkę swojej matki. Wraz z pozostałymi kobietami stała na uboczu. Na samym środku stał jeden z tych obcych. Mówił coś, ale Virgil nic nie słyszał. Nie tylko przez odległość, ale zagłuszały go przeraźliwe krzyki. A nawet jeśli chłopiec mógłby coś usłyszeć ze swojego miejsca, to i tak najbardziej był skupiony na tym, co widział. Kilku mężczyzn przybijało coś na ziemi. Dopiero po chwili chłopiec zdał sobie sprawę, że leżą tam ludzie. W pewnym momencie obcy dźwignęli to, co przed chwilą zbijali na gruncie. Był to krzyż. A na nim wisiał jego ojciec...

Virgil spadł na podłogę. Razem z nim poleciał stojący obok garnek, ale głośne brzdęknięcie nawet do niego nie dotarło. Tak samo ciężkie kroki wojskowych butów. Jedyne, co przebiło się do świadomości chłopca, to była zasłonięta chustą twarz mężczyzny, który wszedł do kuchni.