Rozdział 1. Przerwany spokój

10 sierpnia 2281 r., Jonathan, Goodsprings

Słońce zachodziło za horyzont, nadając niebu ciepłej, pomarańczowej barwy. Brunatne wzgórza zdawały się jeszcze brudniejsze niż za dnia. Suche powietrze wisiało bez ruchu, nie wiał nawet najmniejszy wietrzyk.

Jonathan zakradał się do jednego z ujęć wody w pobliżu Goodsprings. Zdjął z pleców wysłużony karabin na gryzonie i odbezpieczył go. Odgarnął rude włosy z czoła. Trudy już od dawna truła mu o tym, aby je ściąć. Chyba będzie musiał przyznać jej w końcu rację.

Jak na swój wiek wciąż był dość niski i drobny, ale wszyscy powtarzali mu, że ma to po matce. Była z niej filigranowa, choć energiczna kobieta. Jonny żałował, że nie miał okazji jej poznać. Laura Rowe zmarła przy porodzie i chłopak nie wiedział nawet, jak wyglądała, jedynie dziadek Mitchell i ciotka Trudy mówili mu, że jest do niej bardzo podobny. Ta sama trójkątna twarz i jasna skóra, te same orzechowe oczy. Jedynie piegi się nie zgadzały – policzki i nos Jonathana były nimi hojnie obdarzone. Nie, żeby mu to szczególnie przeszkadzało, bo i tak w Goodsprings nie było żadnej dziewczyny w jego wieku, aby musiał przejmować się wyglądem.

Zatrzymał się za skałą i nasłuchiwał. Przez chwilę panowała cisza, ale w końcu usłyszał to, co chciał – skrzeczenie gekonów. Zmarszczył brwi. Z pewnością gadów było więcej niż jeden. Chłopak powoli, cały czas pochylony, wysunął się zza skał. Uniósł karabin w gotowości. Naprawił go kiedyś własnoręcznie i zamontował na nim lunetę oraz tłumik, wykorzystując starą, zepsutą broń ze sklepu Cheta.

Ostrożnie, krok za krokiem, uważnie się rozglądając, zmierzał w stronę ujęcia wody. Gdy zauważył ruch w brunatnej trawie porastającej wodociąg zatrzymał się i kucnął. Po chwili z zarośli wychylił się srebrno-niebieski gad sięgający chłopakowi prawie do piersi. Zwierzę poruszało się pokracznie na dwóch tylnych łapach, utrzymując równowagę dzięki ogonowi. Ta ,,pokraczność" była myląca – Jonny dobrze wiedział, jak szybko te stworzenia potrafiły biegać, a ich pazury i szeroka paszcza pełna ostrych zębów stanowiły nie lada zagrożenie.

Jonathan uniósł karabin i wycelował, wstrzymując na moment oddech. Nacisnął spust i rozległ się przytłumiony odgłos wystrzału, a głowa gada eksplodowała pomiędzy rozstawionymi szeroko oczami. Gdy truchło upadło, z zarośli wysunął się kolejny gekon. Zaskrzeczał ostrzegawczo, ale gdy chłopak celował w niego, usłyszał jeszcze jeden skrzek, gdzieś po lewej i bardziej za swoimi plecami. Poczuł jak włosy mu się zjeżyły.

— Cholera — syknął, zrywając się na nogi i odwracając. W jego stronę biegł jeden z tych gadów. Nagły ruch zwrócił też uwagę gekona przy ujęciu. Jak się zaraz okazało – nie tylko tego jednego. W stronę chłopaka, z różnych stron, pędziły już trzy stwory.

Jonny skoczył w stronę skąd przyszedł, nie chcąc dać odciąć sobie drogi ucieczki. W biegu odwrócił się i wycelował w jednego z gekonów. Strzelił, trafiając w ramię gada, ale ten tylko się zachwiał i pędził dalej. Jonathan zatrzymał się na chwilę. Wycelował dokładniej i tym razem trafił w głowę gekona. Jedno z oczu gada stało się krwawym kraterem. Martwe zwierzę upadło, ale jego pobratymcy nie zwrócili na to uwagi.

Zanim chłopak wycelował jeszcze raz, padł strzał. Po nim kolejny i najbliższy gekon padł. Na drugiego rzucił się szary, duży pies, wytrącając gada z równowagi. Jeszcze jeden celny strzał i było po sprawie.

— Jonny, cholera jasna! — Jonathan skrzywił się, słysząc za sobą głos Sunny. — Co ja mówiłam o chodzeniu do ujęcia wody samemu?

— Jakbyś nie zauważyła, to znowu zawitały tam gekony. — Chłopak odwrócił się do niej, rozkładając ręce. — Trzeba się ich pozbyć, zanim znów nas odetną na parę dni.

— Czy ja nie wyraziłam się wystarczająco jasno? Nikt nie chodzi sam do ujęcia. — Sunny przewiesiła pasek strzelby przez ramię. Mimo że zbliżała się do trzydziestki nie była wcale dużo wyższa od Jonny'ego. Ciemne blond włosy związywała w ciasny kok.

— Nie jestem już dzieckiem — warknął chłopak i sam przerzucił swój karabin na plecy.

— Tu nie chodzi o wiek. Nikt nie może tu chodzić w pojedynkę. Jeśli coś by się stało, nikt nie mógłby ci pomóc.

Jonathan westchnął i opuścił głowę. Lubił i szanował Sunny. Kobieta wprowadziła się do Goodsprings kilka lat temu i z miejsca została ich szeryfem, jeśli tak to stanowisko można było nazwać. To był chyba najspokojniejszy i najnudniejszy obszar na całych Pustkowiach Mojave. Drobna pani szeryf nie miała za wiele do roboty. Tu i tak nic się nie działo, poza problemem z gekonami od czasu do czasu lub radskorpionami od wielkiego święta.

— Jasne, zrozumiałem — odparł już spokojnie i podniósł wzrok na kobietę. Sunny skinęła głową.

— To dobrze — powiedziała. — A teraz zmykaj do domu, zanim Trudy zacznie się niepokoić.

Jonathan chciał dodać coś jeszcze, ale zrezygnował. Bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę miasta. Nie wybrał jednak najkrótszej drogi – zszedł ze ścieżki, aby obejść Goodsprings i wejść do miasteczka z drugiej strony. Oznaczało to stracenie o wiele więcej czasu, ale chłopak chciał pobyć sam.

Czasami miał ogromną ochotę stąd uciec. Zobaczyć, co jest poza granicami miasta. Świat go ciekawił, ciągnął w swoją stronę, ale... Jonny nie potrafił rzucić wszystkiego i odejść. Zostawić, ot tak, dziadka i ciotkę, a szczególnie tę ziemię, którą pokochała jego matka.

Matka... po prawdzie była dla niego zupełnie obcą kobietą, ale skutecznie naznaczyła jego życie. Może gdyby nie on, Laura wciąż by żyła i mogła zająć się Goodsprings tak, jak Jonny nie potrafił. Czuł przez to wyrzuty sumienia, od których chciał uciec. Jednak nie mógł tego zrobić, bo to oznaczało jeszcze większe wyrzuty. Błędne koło, które było jego kulą u nogi i zatruwało mu życie.

Gdy dotarł do miasta, było już zupełnie szaro. Kopiąc przed sobą kamień minął zagrodę krętorogów. Kiedyś wyczytał w jednej z książek, że przed Wielką Wojną krętorogi były owcami kanadyjskimi, ale przez mutację urosły i stały się masywniejsze. Ich rogi również zgrubiały, przez co zwierzęta zaczęły wyglądać na groźne, ale nawet te dzikie osobniki były spokojne i łagodne, a przynajmniej do czasu, aż się ich nie zdenerwowało. Krętorogi były hodowane ze względu na ich przydatność – dla mięsa i skór, a nawet rogów.

Chłopak obszedł Prospektora, mając zamiar wejść do środka tylnym wejściem. Ze wszystkich budynków w Goodsprings, to saloon pobierał największą część i tak skromnej energii, którą dostarczał odnowiony generator. Nikt się z tym nie spierał. Prospektor był nie tylko barem, ale pełnił więcej ważniejszych funkcji. Jednocześnie był to ratusz, posterunek, nawet motel, jeśli trafił się już jakiś przejezdny. Trudy rządziła w Goodsprings ze swojego saloonu, nie było nikogo lepszego na to miejsce.

Jonathan wszedł na zaplecze. Odstawił broń pod ścianę i rozejrzał się, ale nie widząc ciotki, wyszedł na salę. O tej porze bywało zazwyczaj głośniej, gdy farmerzy zbierali się po pracy, aby wypić i zagrać partyjkę karawany. Dziś jednak mieszkańcy byli mniej chętni do rozrywki. Możliwe, że za taki stan odpowiadała dwójka gości siedzących w rogu sali. Obcy od razu rzucali się w oczy – jeden z nich ubrany był w ekstrawagancki garnitur w biało-czarną kratę. W porównaniu ze swoim towarzyszem wyglądał niezwykle czysto i schludnie. Drugi z mężczyzn wydawał się śmierdzieć samym swoim wyglądem. Miał posklejane, tłuste włosy i rzadki, niechlujny zarost. Jonny na dłużej zawiesił wzrok na czarnej, skórzanej kamizelce, a dokładniej na logo na jego plecach. Czaszka z wyłupiastymi oczami i cienkimi wąsami w czerwonym, futrzanym hełmie z rogami – a pod tym napis ,,Wielcy Chanowie". Jonathan wzdrygnął się. Kilka razy już widział ten rysunek, gdy podobni ludzie zatrzymywali się na chwilę w mieście. Nie był to gang, bardziej plemię, choć wciąż nieobliczalne i groźne. Jeszcze kilka lat temu zajmowali odległe Bitter Springs, ale RNK skutecznie ich stamtąd przegoniło. Nikt nie wiedział do końca co się tam stało, ale po tym Chanowie ukryli się gdzieś na północ od Goodsprings, w kanionie, z dala od namiastek cywilizacji.

Zazwyczaj, gdy Chanowie zawitali do miasteczka byli spokojni. Może trochę głośniejsi, ale do tej pory nie było z nimi kłopotów. Jednak starzy mieszkańcy zawsze przestrzegali Jonathana, że nigdy nie wiadomo, co tym szaleńcom strzeli do głowy. Woleli ich nie prowokować. Nic dziwnego, że miejscowi byli spięci i nie zbliżali się do nieznajomych.

— Co to za jedni? — Jonny podszedł do ciotki, sam stając za ladą. Kobieta przyglądała się mu chwilę i wzruszyła ramionami.

— Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Siedzą już tak ponad godzinę i mam nadzieję, że zaraz sobie pójdą. Nie chcę tu kłopotów — stwierdziła spokojnie. — Gdzie byłeś do tej pory? — zapytała, wkładając ostatnie puste butelki do skrzynki.

— Z Sunny — wypalił chłopak bez zastanowienia. Nie było to kłamstwo... niezupełnie. Ciotka jeszcze raz obejrzała się na niego, ale nie drążyła tematu. Za to podała mu skrzynkę. Kazała wynieść ją na zaplecze i zrobić tam porządek. Jonny westchnął, mrucząc, że jest tu tylko do czarnej roboty, ale posłusznie spełnił prośbę ciotki. Nie miał ochoty na rozmowy, a to na pewno by go czekało, gdyby został na sali.

— Hej, chłopcze.

Jonathan o mało nie upuścił skrzynki. Odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna w garniturze w kratę kiwa na niego palcami. Gdy ich oczy się spotkały, nieznajomy uśmiechnął się, ale Rowe przeszył lodowaty dreszcz. Nie potrafił nawet powiedzieć dlaczego. Przybysz na pierwszy rzut oka może i wyglądał dziwnie w tym otoczeniu, ale jego powierzchowna aparycja była całkiem sympatyczna. Miał twarz ,,dobrego wujka" – trochę pyzatą o delikatniejszych rysach – a przynajmniej to pierwsze przyszło Jonathanowi na myśl. Jednak jego spojrzenie... chłopcu nie skojarzyło się z niczym miłym. Bezpośrednie i zimne, lustrujące go uważnie i oceniające.

— Przynieś no nam jeszcze po piwie — powiedział. Chan obejrzał się przelotnie przez ramię, ale nie zaszczycił Jonathana większą uwagą. Chłopak zerknął niepewnie na ciotkę, a ta kiwnęła nieznacznie głową. Jonny odstawił więc skrzynkę i wziął dwa nowe piwa, po czym skierował się do stolika. Przez cały czas nieznajomy w garniturze uważnie mu się przyglądał.

— Jak ci na imię? — spytał mężczyzna, biorąc do ręki podaną butelkę. Rowe odchrząknął.

— Jonny... Jonathan — poprawił się od razu. Nieznajomy kiwnął głową, mrużąc na moment oczy.

— No, Jonny, dobry z ciebie chłopiec, że pomagasz matce. — Uniósł butelkę na znak toastu i znów się uśmiechnął. Rowe już miał otworzyć usta, aby zaprotestować, ale zrezygnował. — A gdzie twój ojciec?

Jonathan zawahał się. Odruchowo chciał obejrzeć się na ciotkę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Normalnie nie miałby nic przeciwko rozmowie z przyjezdnym – wprost uwielbiał wypytywać ich o wszystko, co się dało. Jednak tym razem było inaczej. Ten mężczyzna mu się nie podobał, nawet pomimo tego, że zachowywał się całkiem miło.

— Ja... nie mam pojęcia. Nie znałem go — odpowiedział i przestąpił z nogi na nogę. Nie widział sensu w zmyślaniu czegoś na poczekaniu. Szczególnie że wyjątkowo miał w głowie czarną pustkę... Nie mógł się skupić i chciał jak najszybciej stąd czmychnąć.

Nieznajomy kiwnął głową ze zrozumieniem.

— Więc to ty jesteś mężczyzną w tej rodzinie. To odpowiedzialna fucha, pamiętaj o tym — powiedział i puścił mu oczko, uśmiechając się przy tym. Rowe próbował odwzajemnić uśmiech i nawet mu się udało, ale w tym samym momencie zawołała go ciotka. Odetchnął w duchu z ulgą i już miał się odwrócić do odejścia. — Nie byliście nigdy w Vegas? — spytał jeszcze mężczyzna. — Wydaje mi się...

Jonny szybko pokręcił głową.

— Nigdy tam nie byłem — odparł. — Przepraszam — dodał i chwila moment już go nie było. Złapał zostawioną skrzynkę i czym prędzej czmychnął za drzwi. Dopiero, gdy został sam odetchnął z ulgą. Zupełnie nie rozumiał swojego zachowania sprzed chwili, ale wzruszył tylko ramionami. Cóż, może napięcie jeszcze z niego nie zeszło. W każdym razie cieszył się, że uniknął rozmowy z Trudy.

Zaplecze saloonu było jednocześnie biurem, a od czasu do czasu nawet warsztatem Jonny'ego, choć ciotka denerwowała się, gdy zagracał wszystko jakimiś śmieciami. Jego pokój już dawno zamienił się w jej oczach w złomowisko i nie miała zamiaru pozwolić, aby zrobił to z resztą Prospektora.

Lubił grzebać w przeróżnym sprzęcie, rozkręcać go i składać. Bez rówieśników nie miał zbyt wielu innych zajęć. Czasem jeszcze dziadek próbował go czegoś nauczyć, ale medycyna nie była powołaniem Jonny'ego. Co prawda chłopak potrafił opatrzyć i naprędce zaszyć rany, rozpoznawał objawy paru chorób i teoretycznie wiedział co podać w takim wypadku, ale Mitchellowi zajęło sporo czasu, aby wbić mu te informacje do głowy.

,,Sprzątnięcie" zaplecza przez Jonathana ograniczyło się do wciśnięcia w kąt skrzynek z pustymi butelkami i upchnięcia do szafy paru części, które wcześniej zostawił i teraz walały się po biurku i podłodze. Chłopak rozejrzał się po wnętrzu i gdy stwierdził, że na tyle jego roboty, wyszedł tylnymi drzwiami.

Im było później, tym szybciej robiło się chłodno. Poprawił kurtkę, otulając się nią szczelniej. Nogi same poniosły go na cmentarz – znajdował się kawałek za miasteczkiem, na sporym wzniesieniu. Gdy Jonny był młodszy zaczął ,,rozmawiać” z matką, choć nie robił tego zbyt często. Kiedy stawał nad jej grobem czasem miał pustkę w głowie i ten wstyd, że buntuje się przeciwko swojemu dziedzictwu. Czego mógł chcieć więcej? Miał bezpieczny, spokojny dom – wszystko dzięki matce i Trudy. Jednak... nie chciał tu spędzić całego swojego życia. Myśl o tym przyprawiała go o mdłości, ale nie potrafił powiedzieć tego ciotce. Czuł, jakby miał tym samym wbić nóż w jej serce. W końcu włożyła w odbudowę Goodsprings tyle pracy, a on chciał uciec. Zupełnie jakby to nic nie znaczyło.

— Przepraszam. — Jonny usiadł na ogrodzeniu. Grób Laury znajdował się tuż obok, ale chłopak był zwrócony do niego tyłem. Zapatrzył się na północno-wschodnią część horyzontu. Na czarnym niebie odznaczała się jasna łuna bijąca zza gór. Nowe Vegas. Mimo tego, że od Goodsprings dzielił je szmat drogi, światła było widać nawet tutaj. — Przepraszam, że tak jak ty nie potrafię cieszyć się tym miejscem. Ale... ale naprawdę ma mnie czekać babranie się w gównie krętorogów przez całe życie? Co to w ogóle jest za przyszłość? — Westchnął ciężko. — Wiesz... czasami się zastanawiam, jakby to było w RNK. W wojsku. Mógłbym się też dalej uczyć, więcej niż mogę tutaj. Tylko że nie mam odwagi wspomnieć o tym ciotce. Dziadkowi w sumie też, choć on chyba się domyśla, co mi chodzi po głowie... — Urwał i opuścił wzrok na pogrążone w mroku wzgórza. Cienki sierp księżyca na niebie dawał tylko znikome światło. Gdzieś w oddali odezwał się kojot, po chwili odpowiedział mu drugi. Zapowiadała się kolejna, spokojna noc.

Z rozmyślań wyrwały go czyjeś kroki. Zbyt ciężkie na Trudy lub Sunny, nawet na dziadka, który przecież odrobinę kulał. Nikt inny z mieszkańców też nie miał o tej porze czego tutaj szukać i ich sposoby chodzenia również znał. Jonny zaraz zsunął się cicho z płotu i ukrył w krzakach. To było odruchowe. Nie wiedział kto i dlaczego postanowił tu przyjść.

Nie musiał długo czekać, aż ten ktoś wspiął się na wzgórze i wszedł na cmentarz. Mimo słabego światła, chłopak szybko poznał, kogo miał przed oczami, szczególnie, że mężczyzna podszedł do płotu blisko miejsca, gdzie Jonathan przed chwilą siedział. Kraciasty garnitur był zbyt charakterystyczny, aby można go było pomylić z czymś innym.

Nieznajomy wyciągnął papierosa i odpalił, przyglądając się łunie Nowego Vegas. Jonny siedział cicho, bez ruchu, tylko obserwując. Już sam fakt pojawienia się takiego kogoś w Goodsprings, szczególnie w towarzystwie Chana, był zastanawiający. Tym bardziej chłopaka zaintrygowało to, co ten facet miałby robić na ich cmentarzu. Przez głowę przebiegła mu myśl, że już wtedy w saloonie poczuł, że z tym gościem było coś nie tak.

Jonny'emu zaczęły powoli cierpnąć mięśnie przez pozostawanie w bezruchu, ale bał się wydać choć najmniejszy dźwięk. Osobnik w garniturze zdążył wypalić jednego papierosa i odpalić drugiego, gdy po raz kolejny dało się dosłyszeć kroki, tym razem kilku osób. Niewielka grupka weszła na środek cmentarza i rzuciła coś, a raczej kogoś na ziemię. Jonathan usłyszał zbolałe, męskie stęknięcie i leżący na ziemi kształt powoli dźwignął się na kolana. Wtedy nieznajomy w garniturze rzucił niedopalonego papierosa na ziemię i przygniótł go butem. Podszedł do klęczącego mężczyzny, częściowo zasłaniając Jonny'emu widok na to, co się działo.

— Proszę, proszę, kogo my tu mamy — rzucił gość w garniturze. — Było trzeba od razu przyjąć moje zaproszenie.

— Sorry, nie jesteś w moim typie — wychrypiał mężczyzna na kolanach. Jonny usłyszał odgłos uderzenia, a po tym coś jeszcze. Coś jak cichy... śmiech? — Bijesz jak baba — odezwał się znów klęczący, a chłopak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że słyszał w jego głosie nutę rozbawienia. Jednak po tym mężczyzna dostał kolbą karabinu pod żebra. Jęknął i zgiął się w pół.

— Koniec żartów. Gdzie paczka? — Nieznajomy pochylił się do więźnia. Przez krótką chwilę zapanowała cisza.

— W dupie. Tam też sprawdzisz? — powiedział więzień, ale mniej wyraźnie niż przedtem. Facet w garniturze skinął swoim ludziom, aby go przeszukali. Jeden z nich wyciągnął coś z kieszeni jego płaszcza, coś małego, co mieściło się w dłoni. Podał to swojemu szefowi.

— Nie można było załatwić tego od razu? Stracilibyśmy mniej mojego drogocennego czasu. — Mężczyzna w garniturze obejrzał przelotnie przedmiot i włożył go do kieszeni. Jonny nie mógł dostrzec, co to było. Po tym obcy wyjął pistolet spod marynarki. — Słuchaj, nie bierz tego do siebie, naprawdę. Miałeś po prostu pecha wpaść w gówno po same pachy. A pewnie nawet tego wcześniej nie zauważyłeś, prawda? Nie masz bladego pojęcia, co miałeś dostarczyć? — Zaśmiał się i wycelował w klęczącego przed nim mężczyznę. Machnął pistoletem kilka razy na boki. — Znalazłeś się w złym miejscu, w złym czasie...

— Zamknij się w końcu — przerwał mu więzień. Nieznajomy wzruszył ramionami.

— Jak sobie życzysz — powiedział. Lufa pistoletu zatrzymała się. Padł strzał. Jonathan drgnął i zamknął oczy. Otworzył je dopiero, gdy usłyszał jak ciało upadło na ziemię.

Mężczyzna w garniturze schował broń i rzucił swoim ludziom, że nic tu po nich. Jak gdyby nigdy nic ruszył ku wyjściu z cmentarza, gwiżdżąc pod nosem jakąś wesołą melodię. Jego towarzysze przez moment się wahali. Coś mówili między sobą, ale do Jonny'ego nie do końca to dotarło. Ostatnie, co zapamiętał, to to, że mężczyzna stojący najbliżej miał włosy postawione w czub.

Jonathan nie ruszył się z miejsca, nawet gdy kroki obcych już dawno ucichły. Ze swojej kryjówki w krzakach patrzył tępo na nieruchomy kształt leżący na ziemi. Czuł się, jakby zasnął, ale tego nie zauważył i teraz śniło mu się coś głupiego. To było takie... niespodziewane i nierzeczywiste, że nie mógł uwierzyć w prawdziwość tego, co zaszło. Jednak w końcu wyszedł z krzaków. Niepewnym krokiem podszedł do leżącego mężczyzny. W marnym świetle nie mógł do końca rozpoznać rysów twarzy, ale był pewien, że nigdy wcześniej go nie spotkał – rozpoznałby go choćby po głosie. Chłopak widział za to, że lewą część twarzy nieznajomego zalała krew.

Jonny kucnął obok niego. Sięgnął palcami do jego szyi, aby sprawdzić puls. Po tym, co widział, był tak roztrzęsiony, że zrobił to odruchowo i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że było to raczej bezcelowe. Dlatego zdziwił się, gdy pod opuszkami poczuł delikatne drgania... Cofnął dłoń jak oparzony, ale zaraz znów położył palce do szyi mężczyzny. Przyłożył też ucho do jego piersi. Nie wiedział, czy reszta zmysłów zaczęła płatać mu figle, ale nieznajomy najwyraźniej przeżył strzał w głowę. Cofnął się zastanawiając gorączkowo, co teraz robić. Podnieść go nie miał większych szans – mężczyzna pewnie ważył ze trzy razy tyle co Jonny, jeśli nie więcej. Chłopakowi została więc tylko jedna opcja. Puścił się biegiem w dół zbocza. Przez głowę przeszła mu jeszcze myśl, że facet w garniturze i jego obstawa mogą wciąż być niedaleko, ale nie zatrzymywał się. Popędził prosto do domu dziadka.

Prolog

Wojna
Wojna nigdy się nie zmienia...


Rok 2077

Kończące się surowce, brak ropy, kryzys polityczny – to wszystko doprowadziło do rozwiązania ONZ, która była gwarantem stabilności na świecie. Mocarstwa takie jak Stany Zjednoczone, ZSRR i Chiny zaczęły być coraz bardziej agresywne.

Nadszedł dzień 23 października. Początek, a zarazem koniec Wielkiej Wojny. Nie było ważne kto zrzucił pierwszą bombę – w krótkim czasie cała Ziemia pogrążyła się w ciemności. Ładunki jądrowe dokonały niewyobrażalnych spustoszeń oraz na długo skaziły większość terenów i wód. Ci, którzy zdążyli dotrzeć do wybudowanych wcześniej Krypt byli stosunkowo bezpieczni. Pozostali musieli zmagać się z nuklearną zimą oraz mutacjami zwierząt, a nawet ludzi. Obraz Ziemi zmienił się bezpowrotnie.

Mimo że jej liczebność drastycznie spadła – ludzkość przetrwała. Na gruzach starego świata z czasem zaczęto budować nowy.


Rok 2281

Ponad dwieście lat po Wielkiej Wojnie większość terenów wciąż nie nadaje się do życia. Krajobraz stanowią ruiny starego świata lub przyroda, która zabrała nieużytki we własne władanie. Surowce: pożywienie, energia, czysta woda, a nawet broń – to wszystko jest na wagę złota, czy raczej nowej waluty – kapsli. Każdy nadający się do zasiedlenia obszar to oaza wśród Pustkowi. A te, nawet bez zmutowanych zwierząt, nie są zbyt gościnnym miejscem.

W zachodniej części Ameryki Północnej panuje Republika Nowej Kalifornii – duchowy następca dawnych Stanów Zjednoczonych. Republika działa według wartości starego świata takich jak demokracja, wolność i rządy prawa. Stara się także przywracać i utrzymywać porządek na Pustkowiach. Jednak ma na wschodzie poważnego wroga – Legion Cezara. Łowców niewolników wzorujących się na starożytnym Rzymie, pozostawiających po sobie tylko krew i zgliszcza. Edward Sallow, który nadał sobie imię Cezara, pragnie odbudować świat wedle własnej wizji, twardą ręką, gdzie wszyscy bluźniercy zostaną wytępieni lub trafią do niewoli. Legion wydaje się siłą nie do zatrzymania, okrutną i bezwzględną. Cztery lata wcześniej, podczas pierwszej bitwy o zaporę Hoovera udało się ich odeprzeć, ale to tylko kwestia czasu, gdy niebezpieczeństwo powróci...



2264 r., Goodsprings

Goodsprings to było dobre miejsce na osiedlenie, ciche i spokojne. Może przez bycie na uboczu mogło mieć problemy z dostawami, ale przynajmniej nikt nie zawracał sobie głowy tym małym miasteczkiem i mogło żyć swoim tempem, według swoich zasad. Dlatego Laura Rowe zatrzymała się właśnie tutaj i postanowiła pomóc swojej nowej przyjaciółce – Trudy – przywrócić Goodsprings świetność.

Trudy całe dotychczasowe życie spędziła podróżując z miejsca na miejsce. Nie dlatego, że to lubiła, ale nigdzie nie miała własnego kąta. Przynajmniej do czasu, gdy trafiła tutaj – do małej osady liczącej dosłownie kilku mieszkańców. Dziewczyna wraz z towarzyszami osiadła tu najpierw z planem, aby odpocząć od drogi jakiś miesiąc czy dwa i przy okazji pomóc miejscowym stanąć na nogi. Ostatecznie ich pobyt przedłużył się i koniec końców osiedlili się tu na stałe.

A Laura... Laura uciekała, choć nikt jej nie gonił. Spora część jej życia była podobna do tego, co przechodziła Trudy, ale ona już wcześniej znalazła pierwszy dom – w ruinach Vegas. Ciągle z miejsca na miejsce, ciągle w drodze, a gdy wreszcie znaleźli ten dom... coś się zmieniło. Buciarze wreszcie znaleźli swoje miejsce na ziemi, tylko czy było warto? Czy ten dom był wart wewnętrznej wojny i rozłamu? Może Benny naprawdę był w stanie to naprawić. Może rzeczywiście wiedział, co będzie dla nich wszystkich najlepsze i nie było innego sposobu.

Może.

Laura jednak miała złe przeczucia. To już nie było jej plemię i nie wiedziała jak się odnaleźć. Bała się. A Trudy nigdy nie pytała o jej przeszłość i była jej za to wdzięczna. Może przyjaciółka miała jakąś teorię i najpewniej wyciągnęła błędne wnioski, gdy brzuch Laury zaczął widocznie rosnąć. To był powód, aby na poważnie pomyśleć o osiedleniu. A stary saloon Prospektor, po niewielkim odświeżeniu, świetnie nadawał się na nowy dom.

— Jeszcze trochę i zrobi się tu naprawdę przytulnie — stwierdziła Trudy, stawiając na ladzie ostatnią skrzynkę. Butelki z piwem zabrzęczały cicho.

— Jak to dobrze, że Otisowi udało się załatwić choć trochę zapasów w Primm — rzuciła Laura. Wyjęła kilka butelek i zaczęła je rozstawiać na półkach.

Obie dziewczyny miały jedną, wspólną cechę – rude włosy. Choć te Rowe były jaśniejsze, bardziej przypominające miedź. Kiedyś była z nich bardzo dumna, ale po ucieczce z Vegas ścięła je na krótko. Na początku chciała nawet zgolić głowę na zero, jednak na to zabrakło jej odwagi.

— Tak, chwała Otisowi — odparła Trudy i weszła za ladę, aby pomóc przyjaciółce z piwem. — Tylko nie mów mu, że to powiedziałam. Inaczej będzie nam jęczał o darmowe picie.

Laura zaśmiała się krótko.

— Pozwolisz, że zostawię cię już samą — powiedziała, gdy się uspokoiła. — Obiecałam doktorowi Mitchellowi, że dziś przyjdę. Coś czuję, że malcowi zaczyna się śpieszyć na ten świat. — Mówiąc to pogładziła sporych rozmiarów brzuch.

Na początku myśl o ciąży ją przeraziła, a ze swojego stanu zdała sobie sprawę dopiero po odejściu z Vegas. Gdyby nie natknęła się wtedy na Goodsprings, prawdopodobnie spanikowałby i wpadła w tarapaty. Bo do Buciarzy na pewno by nie wróciła.

— To jakie w końcu wybrałaś imię? — zapytała Trudy. Laura uśmiechnęła się.

— Santana — odpowiedziała. — Jeśli to będzie córka, to będzie miała na imię Santana.

— Boję się zapytać o imię dla syna...

Rowe znów się zaśmiała.

— Jonathan wystarczy — stwierdziła i złapała swój sweter. Opatuliła się nim szczelnie. — Żona doktora pewnie nie zechce mnie tak łatwo wypuścić, więc do zobaczenia rano — rzuciła jeszcze i skierowała kroki w stronę wyjścia.

Wyszła na zewnątrz. Mimo tego, że skończyła wcześniej i tak było już późno. Miasteczko, szykując się powoli do snu, wyglądało na zupełnie opuszczone. Poza saloonem i sklepem tuż obok niewiele budynków można było uznać za nadające się do zamieszkania. Część z nich była zupełnie zrujnowana, ale nikt nie miał ani sił, ani czasu, aby coś z nimi zrobić. Jedynie materiały z tych gruzowisk posłużyły przy remoncie innych domów.

Ruszyła po popękanym i pokruszonym asfalcie w stronę niewielkiego wzniesienia, na którym stał dom doktora Mitchella. Mężczyzna również niedawno wprowadził się do miasteczka. Jego żona była osobą chorowitą, ale o wielkim sercu. Pani Dianne nadała Goodsprings tego niespotykanego na Pustkowiach ciepła, nawet jeśli sama niewiele wychodziła z domu. Jej mąż podobnie. Prawdopodobnie gdyby nie ta dwójka, Laurze i Trudy nie udałoby się nawet zacząć wprowadzać swojego planu w życie.

Chciały, aby Goodsprings było inne. Aby przypominało prawdziwy, bezpieczny dom o jakim obie zawsze marzyły.


2264 r., gdzieś na południowych Pustkowiach Kalifornii

Dla Anthony'ego Frosta to była pierwsza taka misja aż tak daleko w terenie. Do tej pory kończyło się na patrolach najbliższej okolicy i jedynie przerzucano ich z miejsca na miejsce.

Jego, jak i innych, do wstąpienia w szeregi armii RNK skusiły młodzieńcze sny o bohaterstwie i przygodzie. Tony chciał pomagać ludziom, chronić ich – chciał móc coś zrobić. Ludzie potrzebowali obrońców. Kogoś, kto będzie utrzymywał porządek i bronił słabszych.

Dlaczego więc teraz naszły go wątpliwości?

Przyglądał się temu, jak dowódca oznajmiał mieszkańcom wioski, że od teraz ich ziemia została wcielona do Republiki. Tony nie rozumiał skąd te nienawistne spojrzenia wieśniaków. Jeden z mężczyzn splunął na ziemię z pogardą.

— To nasz dom, nic wam do tego — warknął i wystąpił przed szereg. Zacisnął pięści. — To nasza ziemia. Nikt was tutaj nie zapraszał.

Dowódca stał niewzruszony, patrząc na mężczyznę znużonym wzrokiem.

— Republika przejmuje jurysdykcję nad tymi terenami — powtórzył beznamiętnie. — Opór jest bezcelowy.

— Gdzie ta wasza wolność, co? — Mężczyzna nie miał zamiaru odpuścić. Podszedł o krok bliżej, ale poza nim nikt więcej się nie poruszył. — Radziliśmy sobie do tej pory bez was i możemy sobie radzić dalej! — Machnął ręką wskazując na rozpadające się budynki, połatane co stabilniejszymi deskami. — To NASZA ziemia!

— To tylko dla waszego dobra. — Nerwowe przemówienie nie zrobiło na dowódcy żadnego wrażenia. — RNK w zamian za posłuszeństwo będzie was chronić.

— Chronić — prychnął mężczyzna i jeszcze raz spojrzał na dowódcę z nienawiścią. — A gdy przyjdzie co do czego, to was nie będzie. — Ostatnie słowa powiedział cicho, wręcz mruknął pod nosem. O dziwo, wycofał się. Jakkolwiek nie był zdenerwowany, miał na tyle rozumu, aby nie prowokować oddziału wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Tony widział za jego paskiem stary pistolet, ale zużyta broń nie mogła się równać ze sprzętem RNK.

Dowódca odwrócił się i skinął ręką.

— Rozbijamy obóz — zakomenderował. Oddział ruszył się z miejsca. Anthony obejrzał się jeszcze na wieśniaków, ale nie miał odwagi, aby spojrzeć im w oczy. Czuł wstyd, choć wiedział, że nie powinien. W końcu to Republika ma rację. Trzeba zrobić porządek na Pustkowiach, nie można pozwolić na anarchię. To jedyna droga ludzkości – rządy prawa pod jednym, wspólnym sztandarem.

Prawda?


2264 r., okolice Denver, Kolorado

— Virgil! — Blondwłosa kobieta zatrzymała się na progu i rozejrzała. — Wracaj do domu! Już późno!

— Już idę mamo! — odkrzyknął jej kilkulatek i zsunął się z pozostałości niskiego murku. Zabrał jeszcze swój samochodzik, po czym popędził do domu. Jak burza wpadł do kuchni i wskoczył na wolne krzesło. — Jak dorosnę to zostanę podróżnikiem — rzucił i zaczął jeździć samochodzikiem po blacie stołu. — I zobaczę caaały świat! Wiesz co mówił Lee? Że gdzieś tam są prawdziwe lasy, takie z drzewami!

— Dobrze, dobrze kochanie — powiedziała kobieta, nawet nie próbując przerywać potoku słów syna. Przechodząc obok, pogłaskała jego jasne, rozczochrane włoski.

Virgil bawił się spokojnie, nucąc coś sobie pod nosem. Nie mieszkali tu sami – poza nim i jego rodzicami, w jednym domu mieszkały jeszcze dwie rodziny. Ledwo się tu mieścili, w sumie osiem osób, z czego on był tu jedynym dzieckiem. W wiosce złożonej z jeszcze dwóch takich domów, którą dorośli śmiesznie nazywali – karawanseraj – miał tylko jednego kolegę, trochę starszego od niego Lee. Resztę względnych rówieśników stanowiły dwie dziewczynki, z którymi Virgil nie potrafił się dogadać, oraz jeden szkrab uczący się dopiero chodzić.

Chłopiec nie zauważył nawet, gdy na zewnątrz zrobiło się jakieś zamieszanie. Matka zaczęła nerwowo wyglądać przez okno, ale po chwili do domu wpadł ojciec. Chłopiec, zaskoczony tym nagłym wtargnięciem, upuścił swój samochodzik na ziemię.

— Legion! Legion tu idzie! — krzyknął mężczyzna przerażony. Matka również zaczęła krzyczeć i bez słowa wyjaśnienia złapała syna, ciągnąc go do pokoju. Virgil nie wiedział co się dzieje. Legion? Jak to Legion? Przecież to tylko taka bajka, którą dorośli straszą dzieci. Tak przynajmniej mówił Lee.

Matka kazała mu zabierać swoją kurtkę, sama wrzucając do torby co popadnie. Virgil był tak przestraszony i zdezorientowany, że w pierwszej chwili nie mógł ruszyć się z miejsca. A na zewnątrz było słychać coraz wyraźniejsze krzyki, do których zaczęły dołączać wystrzały z broni. Nagle kobieta zamarła, nasłuchując. Ktoś strzelał tuż obok ich domu. Chłopiec podniósł na matkę wzrok, ale ta bez ostrzeżenia wepchnęła go do szafy.

— Siedź tutaj cicho i nie wychodź, choćby nie wiem co — powiedziała do niego drżącym głosem, nim zamknęła go w środku. Chwilę po tym coś uderzyło w drzwi domu i do środka wtargnęli jacyś ludzie. Virgil słyszał ciężkie kroki kilku osób i obce głosy. Matka krzyczała i płakała, gdzieś też przebijał się głos ojca. Chłopiec skulił się w rogu szafy. Ze strachu zasłonił uszy dłońmi. Bał się nawet oddychać. Uderzenie i coś ciężkiego upadło na podłogę. Znów obce głosy i płacz matki. Ktoś przeszedł tuż obok szafy. Virgil skulił się jeszcze bardziej.

Zamieszanie trwało tylko chwilę, ale chłopiec miał wrażenie, że ciągnęło się przez całą wieczność. W pewnym momencie obcy wyszli, zabierając ze sobą ojca i matkę. Zrobiło się cicho, przynajmniej w domu. Do Virgila dobiegały niewyraźne odgłosy z zewnątrz. Jeszcze długo siedział w szafie, zanim znalazł w sobie tyle odwagi, aby nieśmiało wyjrzeć.

W domu naprawdę nie było już nikogo. W pierwszej chwili miał ochotę zawołać rodziców, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Chłopiec trząsł się cały, jednak udało mu się wyjść z szafy, a nie z niej wypaść, choć było blisko. Zamieszanie na zewnątrz trwało nadal. Niepewnie skierował się do kuchni. Okno znajdowało się tuż nad zardzewiałym, nieużywanym zlewem. Wspiął się na niego, aby móc wyjrzeć na zewnątrz. Przez to, co zobaczył, chciał krzyknąć, ale jednocześnie jego gardło się ścisnęło. Chłopiec wstrzymał oddech, mogąc tylko patrzeć.

Obcy, ubrani w czerń i czerwień, zebrali mieszkańców na placu pomiędzy domami. Virgil dostrzegł różową sukienkę swojej matki. Wraz z pozostałymi kobietami stała na uboczu. Na samym środku stał jeden z tych obcych. Mówił coś, ale Virgil nic nie słyszał. Nie tylko przez odległość, ale zagłuszały go przeraźliwe krzyki. A nawet jeśli chłopiec mógłby coś usłyszeć ze swojego miejsca, to i tak najbardziej był skupiony na tym, co widział. Kilku mężczyzn przybijało coś na ziemi. Dopiero po chwili chłopiec zdał sobie sprawę, że leżą tam ludzie. W pewnym momencie obcy dźwignęli to, co przed chwilą zbijali na gruncie. Był to krzyż. A na nim wisiał jego ojciec...

Virgil spadł na podłogę. Razem z nim poleciał stojący obok garnek, ale głośne brzdęknięcie nawet do niego nie dotarło. Tak samo ciężkie kroki wojskowych butów. Jedyne, co przebiło się do świadomości chłopca, to była zasłonięta chustą twarz mężczyzny, który wszedł do kuchni.